Ilaria była zdrowo wyglądającą dwudziestoczterolatką, bynajmniej nie chudą, lecz zaokrągloną, o falujących, brązowych włosach, wspaniale przyciętych, ułożonych i często mytych najlepszymi szamponami. Miała nawyk unoszenia brwi i zerkania na czubek swego nosa, tak jak teraz, gdy zaglądała do filiżanki z kawą, co zapewne odzwierciedlało cały jej pogląd na życie i przez co bez wątpienia miała nabawić się zmarszczek jeszcze przed czterdziestką. Nie zapytała, czy są jakieś wieści na temat Alessi, nigdy tego nie robiła. Sprawiała raczej wrażenie, jakby była zła, że jej siostra dała się uprowadzić, choć nigdy nie powiedziała tego wprost. Jej reakcja na moje sugestie, aby nie pojawiała się na korcie tenisowym w regularnych porach i ściśle określonych dniach tygodnia, a nawet zrezygnowała z tego – podobnie jak ze spotkań z przyjaciółmi, gdyż porywacze, rozsierdzeni przedłużającym się oczekiwaniem, bardzo często podejmowali ponowne działania przeciwko jednej i tej samej rodzinie – była tyleż gwałtowna, co cierpka i cyniczna: „Moją osobą nikt tak bardzo by się nie przejmował”.
Rozgoryczenie Ilarii wprawiło jej ojca w głęboką konsternację, ale oboje, ona i ja, po jego wyrazie twarzy zorientowaliśmy się, że to, co mówiła, było prawdą, nawet jeśli Paolo nigdy otwarcie nie przyznałby się do tego. Nawiasem mówiąc, uprowadzenie Ilarii byłoby o niebo łatwiejsze, tyle tylko, że jako ofiara nie mogła ona równać się ze swoją słynną młodszą siostrą, ulubienicą tatusia. Dlatego też w swojej niepohamowanej zuchwałości, której wyrazem było także jej wymowne milczenie, wciąż regularnie odwiedzała te same miejsca, jakby sama prosiła się o kłopoty. Cenci błagał ją, by tego nie robiła, lecz bez powodzenia.
Zastanawiałem się, czy faktycznie chciała, by ją uprowadzono, aby ojciec miał szansę okazać, jak bardzo ją kochał, skoro w przypadku Alessi sprzedał najcenniejsze rzeczy, żeby ją odzyskać.
Ponieważ nie zapytała, nie powiedzieliśmy jej poprzedniego wieczoru, że właśnie tej nocy ma zostać złożony okup. „Niech śpi spokojnie”, rzekł Cenci, który mając dość własnych problemów i koszmarów, pragnął oszczędzić ich starszej córce. „Może Alessia wróci do domu na śniadanie”, dokończył.
Teraz zaś spojrzał na Ilarię i z wielkim znużeniem w głosie wyjaśnił jej, że przekazanie pieniędzy się nie udało i że musi zebrać drugi, jeszcze większy okup, aby Alessia wróciła cała i zdrowa do domu.
– Jeszcze jeden… – spojrzała na niego z niedowierzaniem, z filiżanką uniesioną w pół drogi do ust.
– Andrew uważa, że odzyskamy pieniądze z pierwszego okupu, ale póki co… – wykonał niemalże błagalny gest ręką. – Cóż, moja droga, będziemy trochę ubożsi. I to nie tylko tymczasowo, ale już zawsze. Ten drugi okup poważnie naruszy nasze fundusze… Postanowiłem sprzedać dom na Mykonos, ale nawet to nie wystarczy. Trzeba będzie spieniężyć także biżuterię twojej matki i kolekcję tabakierek. Resztę zgromadzę pod zastaw tego domu i całej posiadłości, a jeśli nie odzyskamy pieniędzy z pierwszego okupu, przyjdzie mi spłacić odsetki od tej pożyczki z wpływów za oliwki, a wówczas nie pozostanie nam już nic. Zupełnie nic. Będziemy całkiem spłukani. Ziemia w Bolonii, którą sprzedałem, aby mieć na pierwszy okup, nie będzie już przynosić dochodu i musimy żyć za to, co zdołam zarobić dzięki mojej firmie. – Wzruszył lekko ramionami. – Z głodu nie pomrzemy. Nadal będziemy tu mieszkać. Ale… pozostaje jeszcze kwestia emerytur dla naszej byłej służby i rent dla żyjących jeszcze wdów po moich stryjach… Zapowiada się długa i ciężka walka, moja droga, myślę, że powinnaś o tym wiedzieć i odpowiednio się przygotować.
Spojrzała na niego, a gdy w jej oczach pojawił się wyraz dojmującego szoku i przerażenia, zrozumiałem, że aż do tej pory nie zdawała sobie sprawy, iż wypłata okupu to okrutny i bezlitosny biznes.
3
Odwiozłem Cenciego do jego biura i zostawiłem tam sam na sam z telefonem i kierownictwem banków, gotowego na twarde i nieprzyjemne rozmowy. Następnie przebrawszy się z uniformu szofera w zwyczajne spodnie i sweter, autobusem, a potem pieszo dostałem się na ulicę, przy której być może wciąż trwało jeszcze oblężenie.
Wydawało się, że nic się tam nie zmieniło. Karetka z przyciemnionymi szybami wciąż stała przy chodniku po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko bloku; radiowozy nadal pozostawały rozstawione chaotycznie na ulicy, a za nimi czaili się uzbrojeni carabinieri; opodal dostrzegłem furgon stacji telewizyjnej i komentatora, który mówił coś do kamery.
Za dnia całej tej scenie brakowało wcześniejszego dramatyzmu. Znajomy widok pozbawił ją także uprzedniego napięcia i gwałtowności. Teraz to wszystko wyglądało nie tyle przerażająco, co raczej spokojnie, postacie poruszały się wolnym krokiem, a nie jak wcześniej – biegiem. Tłum gapiów wciąż stał opodal, obejmując wszystko z coraz większą nonszalancją i znudzeniem.
Okna na trzecim piętrze były pozamykane.
Stanąłem na uboczu z rękoma w kieszeniach, zmierzwionymi włosami i gazetą pod pachą, i miałem nadzieję, że nie wyglądam za bardzo na Anglika. Niektórzy spośród partnerów Liberty Market spółki z o. o. byli mistrzami przebieranek, ja natomiast, by nie rzucać się w oczy, przybierałem zwykle leniwą, dość niedbałą pozę i zamyślony, jakby nieobecny wyraz twarzy.
Po chwili, kiedy prawie nic się nie wydarzyło, oddaliłem się w poszukiwaniu telefonu i wybrałem numer wewnętrznego aparatu znajdującego się w karetce.
– Czy jest tam Enrico Pucinelli? – spytałem.
– Chwileczkę. – Usłyszałem jakieś szmery w tle, a potem głos Pucinellego, który był już wyraźnie wykończony.
– Andrew? To pan?
– Tak. Jak leci?
– Bez zmian. O dziesiątej kończę służbę i mam godzinę przerwy. Spojrzałem na zegarek. Dziewiąta trzydzieści osiem. – Gdzie zwykle pan jada? – zapytałem.
– U Gino.
– W porządku – rzekłem i rozłączyłem się.
Zaczekałem na niego w jasno oświetlonej restauracji, mocno przeszklonej i wyłożonej kafelkami, gdzie podobno nawet o trzeciej w nocy podawali pyszne spaghetti. O jedenastej robiło się tam już tłoczno od amatorów wczesnego lunchu, zająłem więc stolik dla dwóch osób, zamawiając dwie porcje fettucine, na które nie miałem ochoty. Pucinelli, gdy w końcu się zjawił, z wyraźną odrazą odsunął od siebie talerz ze stygnącym posiłkiem, po czym zamówił jajka sadzone.
Przysiadł się, tak jak się tego spodziewałem, ubrany po cywilnemu, a jego zmęczenie objawiało się w głębokich cieniach pod oczami i opuszczonych ramionach.
– Mam nadzieję, że spał pan dobrze – rzekł sarkastycznie. Poruszyłem lekko głową, co nie znaczyło ani tak, ani nie.
– Przez całą noc dwie grube ryby z komendy siedziały ze mną w furgonetce i patrzyły mi na ręce – powiedział. – Nie mogą się dogadać co do tego samolotu. Rozmawiają z Rzymem. Ktoś z rządu musi podjąć decyzję, ale nikt nie chce się pod tym podpisać, wszyscy umywają ręce. Można zwariować, przyjacielu. Dużo gadania i lania wody, a pożytku z tego, co kot napłakał.
Na moim obliczu pojawił się wyraz współczucia, a w głowie zaświtała myśl, że im dłużej trwa oblężenie, tym lepiej i bezpieczniej dla Alessi. Niech trwa tak dalej, dopóki dziewczyna nie zostanie uwolniona. Niech ON będzie prawdziwym realistą. Aż do końca.
– Co mówią porywacze? – spytałem.