– Wspaniale! – Catherine bardzo się ucieszyła.
Ty suko, pomyślała Tiril. Ale rób co chcesz.
Słońce przeświecające przez korony wysokich drzew ogrzewało brunatną Ziemię, krzewinki i korzenie tworzyły na niej coraz to piękniejsze wzory. Wkrótce jednak las, stał się bardziej gęsty. Na razie wciąż jechali po mniej więcej równym terenie. Ale Fredlund już wcześniej przestrzegał, że w Gôrtiven jazda będzie o wiele trudniejsza. Nierówne podłoże, pełne zdradliwych głębokich rozpadlin, mokradeł i jezior, stromych pagórków, a przede wszystkim „kartaczy olbrzymów” – wielkich bloków skalnych porozrzucanych tu bezładnie przez lodowiec.
Cieszyli się więc, że przynajmniej na razie jazda nie sprawia kłopotów.
Tiril odwróciła się, by spojrzeć na Móriego.
Jego zachowanie nie dodawało otuchy. Jechał z podniesioną głową, z twarzą zwróconą ku koronom drzew. Malowała się na niej złowieszcza czujność.
Nie podoba mu się ta podróż przez las, pomyślała. A jakie niebezpieczeństwo może się tu kryć? Drzewa nie stanowią chyba żadnego zagrożenia? Fredlund ostrzegał nas przed drapieżnikami, ale jedziemy tak liczną grupą, że nie ośmielą się nas zaatakować. Ich nie musimy się bać.
Fredlund podkreślił „ich”. Co innego więc miał na myśli?
Jeszcze raz zerknęła na Móriego i wyraz jego twarzy wcale jej nie uspokoił.
Nagle Fredlund się zatrzymał. Zeskoczył z konia i podniósł z ziemi kilka gałązek. Przy ścieżce leżał usypany stos gałęzi, on dorzucił tam swoje.
– Co to ma znaczyć? – dopytywała się Catherine.
– To ofiara. W takich miejscach zginęli ludzie. To był akurat zbiegły żołnierz. Wszyscy powinniście coś rzucić na stos, gałązki albo kamienie, by upewnić się, że duch zmarłego nie będzie nas prześladować.
Tiril pytająco popatrzyła na Móriego. Kiwnął głową, zsiedli więc z koni. Nero źle zrozumiał ich zachowanie, potraktował je jako wesołą zabawę w aportowanie patyków, w końcu jednak przekonali go, że rzucane przez nich gałązki powinny zostać na stosie.
Podczas jazdy bezustannie czuwali, aby Nero zawsze był w pobliżu. Bali się, by nie zaczął tropić zwierzyny.
Po jakimś czasie dotarli do miejsca, w którym stał, jak nazwał go Fredlund, Kamienny Ołtarz. Zarządził tam postój, by ludzie i zwierzęta mogli odpocząć.
Kamienny Ołtarz był ogromnym blokiem z szaroróżowego kamienia. Z jego szczytu mnisi zwykli odprawiać nabożeństwa dla okolicznych mieszkańców. Wędrowcy usadowili się w cieniu, rozpakowali przygotowany przez panią Fredlund obfity prowiant, w którym znalazło się także wino. Posiłek na trawie smakował wybornie. Wszyscy się rozprężyli, nawet Móri.
Wraz z końcem postoju nadszedł także kres pogodnej części ich wędrówki.
Słońce dawno już minęło najwyższy punkt na niebie, w lesie pomroczniało, wszystko dokoła zrobiło się nagle bardziej ponure, straszniejsze.
Móri coraz częściej przerażał Tiril nagłym odwróceniem głowy, jakby dochodziły go niepokojące dźwięki z głębi lasu, i pochmurnym spojrzeniem, jakby na ścieżce dostrzegał coś, czego nie widzieli inni.
W końcu podjechała do niego i popatrzyła pytająco. Znali się już tak dobrze, że nie potrzebowała nic mówić. I tak wiedział, o co jej chodzi.
– Wiele złego się tu wydarzyło, Tiril – powiedział cicho, aby nikt oprócz niej go nie słyszał. – Spokojnych wędrowców napadali rozbójnicy. Zbłąkane dzieci bywały porywane przez dzikie zwierzęta. Ludzie marli z głodu. Samotność, strach…
– Rozumiem – rzekła cichutko. – Mój drogi przyjacielu, tak mi przykro, że musisz tego wszystkiego doświadczać! Czy ty ich widzisz?
– Widzę albo słyszę, czasem po prostu wyczuwam.
– Czy są tu upiory?
– O, tak! Ciesz się, że nie masz zdolności, by je zobaczyć!
Nadeszła odpowiednia chwila, by opowiedzieć Móriemu o wieczorze w Bergen, kiedy ujrzała nie tylko kobietę-zjawę, lecz także jego wszystkich straszliwych towarzyszy. Pomógł jej w tym specjalny magiczny znak.
Catherine uniemożliwiła to jednak, zanim jeszcze Tiril zdążyła otworzyć usta.
– O czym wy tak bez przerwy szepczecie? – spytała zniecierpliwiona. – Czy nie możemy dołączyć?
Móri posłał jej tylko krzywy uśmiech i zaczął rozmawiać z innymi.
Tiril nie zdawała sobie sprawy, że wciąż bal się zazdrości Catherine. Nawet przez chwilę nie ufał norweskiej czarownicy.
Chwilę później jego wzrok spoczął na drobnej postaci przyjaciółki. Czułość i oddanie bijące z jego oczu ogrzałoby jej serce, poczułaby się całkiem bezpieczna.
Nie widziała jednak tego spojrzenia.
O dziwo, niekiedy trafiali w gęstym lesie na ślady zabudowy. Fredlund wyjaśnił, że w dawnych czasach mieszkało tu sporo ludzi, zwłaszcza po pojawieniu się Finów, którzy zdobywali ziemię, wypalając połacie lasu. Od imigrantów, sprowadzonych do Szwecji przez gorliwego króla, pochodziła nazwa Finnerödja, miejscowości na południe od Ramundeboda.
Teraz jednak w lesie nie zostało wiele domów. Z rzadka rozrzucone torfowe chaty, miejsca, gdzie pozyskiwano żelazo, chałupy ludzi zajmujących się wypalaniem węgla drzewnego. Niczego jednak nie dało się stwierdzić na pewno. Ten las zapewniał mieszkanie najuboższym. Gdy nastały ciężkie czasy albo krajem rządzili surowi władcy, ludzie z równin przenosili się na wyżyny Tiveden. Mroczne głębie lasu dawały schronienie przed karzącą ręką prawa i okrutną koroną. Tu można było żyć i robić to, na co przyszła ochota.
Wśród rozproszonej ludności Tiveden pragnienie wolności pozostało nader silne. Żyli oni niemal w całkowitej izolacji, tak wielkie odległości dzieliły poszczególne zagrody. Oczy tych ludzi otwierały się na ów inny świat, wyobraźnia miała pole do popisu. Nawet Fredlund wierzył, że oni naprawdę widzą nadprzyrodzone istoty, o których ośmielano się mówić tylko szeptem. Między Finami spotkać wszak można było ludzi obdarzonych potężniejszymi zdolnościami jasnowidzenia niż inni, o tym nie wolno zapominać.
Przynajmniej troje w ich grupie przyjęło jego słowa bez protestów: Tiril, Móri i parobek Arne. Catherine zachichotała, a na twarzy Erlinga odmalował się wyraz niechęci. Tiril jednak nie mogła się zorientować, czy przyjacielowi chodzi o nadprzyrodzone istoty, czy też raczej o śmiech Catherine. Jej samej wydawało się, że za każdym pniem dostrzega duszka.
Płynęły godziny. Znów zaczął dokuczać im głód. Kiedy nagle między drzewami dostrzegli niedużą chatę z torfu, postanowili tam wejść, by porozmawiać z kimś naprawdę dobrze znającym zaklęty las.
Przed dość prymitywnie wykonanymi słupami z kamienia stał niski, chudy Fin. Zajęty był odprawianiem jakiegoś rytuału.
Natychmiast wzbudził zainteresowanie Móriego.
Gdy się zbliżyli, starzec odwrócił się i zmrużył oczy, by lepiej widzieć pod słońce. Na krótkich nogach prędko wbiegł do chaty, tam pospiesznie wyrzucił z siebie kilka słów i wyszedł, już z uczesanymi na mokro włosami. Pokłonił się im nisko.
Po szwedzku, lecz z mocnym fińskim akcentem powitał ich w swych skromnych progach. Odpowiedzieli mu równie uprzejmie, wszyscy, z wyjątkiem Catherine. Ona tylko, marszcząc nos, przybrała najłaskawszą z baronowskich min.
Tiril nie mogła tego dłużej znieść i syknęła rozgniewana:
– Jeśli nie będziesz się zachowywać przyzwoicie, jak ludzie, wepchnę cię do najbliższego jeziorka!
Zdumieni popatrzyli na zwykle tak łagodną dziewczynę.
– Proszę, proszę – jadowitym głosem powiedziała Catherine. – Nasze Zero udaje ważną! Poza tym nie jestem „jak ludzie”. Jestem szlachcianką, arystokratką.
– Rzeczywiście, do ludzi ci daleko.