– Odejdźmy stąd – poprosiła cichutko.
– Dobrze – zgodził się Fredlund. – Niedaleko stąd jest punkt, z którego będziemy mieć doskonały widok na Gôrtiven.
Erling po drodze zdał im relację ze spotkania z leśnikiem. Ani Móri, ani Fredlund go nie zauważyli.
– Na właściwym obszarze? – ucieszył się przewodnik.
– To dobra informacja. Chociaż i tak wiedziałem, że Tistelgorm powinno leżeć mniej więcej tutaj.
Dotarli do miejsca, z którego roztaczał się widok na porośniętą gęstym lasem okolicę. Księżyc wciąż świecił jasno, niejedno z nich poczuło się jak schwytane w pułapkę tym pogańskim królestwie.
Popatrzyli na Móriego, w jego zachowaniu bowiem coś się zmieniło…
Powoli obracał głowę, spoglądając na piaski i bagniska, jeziora i ciemne plamy lasu.
– Widzisz coś? – cicho spytał Erling.
– Niee – odrzekł z wahaniem. – Jesteśmy w niedobrym miejscu. Stąd nic nie widać.
– Leśnik mówił przecież, że znajdujemy się na właściwym obszarze – ostro sprzeciwiła się Catherine.
– Owszem, na obszarze, ale to dość szerokie pojęcie. Musimy iść bardziej na wschód.
– W stronę Trollkyrka, Zaczarowanego Kościoła? – zdziwił się Fredlund. – Prawdę mówiąc, tak właśnie myślałem. Tam las jest najstraszniejszy, aż dreszcz przechodzi na samą myśl. I tam jest naprawdę świetny punkt widokowy.
– Co to takiego Trollkyrka? – chciała wiedzieć Tiril.
– O, to taka formacja skalna, właściwie powinno być ją stąd widać. Trollkyrka to góra, która wygląda jak kościół z wieżą. Zdarza się, że gromady z wolnego kościoła odprawiają tam nabożeństwa, bo jak zapewne wiecie, ich działalność jest zabroniona. Przed wiekami było to miejsce pogańskich obrzędów, naprawdę strasznych. Gdy ktoś niewtajemniczony przypadkiem był świadkiem rytuałów, zmuszano go do milczenia. Albo przyłączał się do gromady, albo, jeśli odmówił, znikał na zawsze w którymś z nieprzeliczonych bagnisk w niedostępnym lesie. Ale ruszajmy tam.
Rozpoczęła się najtrudniejsza część wędrówki. Odnalezienie Tistelgorm wydawało się czymś nieosiągalnym. Nigdy nie widzieli bardziej dzikiej przyrody. Głębokie rozpadliny na przemian z wysokimi ścianami głazów.
Drogę zagradzały olbrzymie kamienie, a las także był zdradliwy, niekiedy przez gęstwinę nie dawało się przedrzeć, innym razem, kiedy przydałyby się gałęzie, których mogliby się uchwycić, żeby nie spaść, drzew nie było, tylko oślizgłe, porośnięte mchem skały. A wśród cieni krążyły tajemnicze istoty…
Nigdy stąd nie wyjdziemy, pomyślała Tiril. Móri, bądź przy mnie, potrzebuję twojej bliskości, wyczuwam obecność upiorów, chcą mnie porwać!
Móri jakby usłyszał jej błaganie. Natychmiast się zatrzymał i zaczekał na nią. Bez słowa pomógł wspiąć się na występ skalny, potem, upewniwszy się najpierw, czy Catherine tego nie widzi, delikatnie pogładził ją po plecach.
Catherine jednak nie przestawała mówić o swym leśniku, na razie z jej strony nie było więc żadnego zagrożenia.
– Przeklęty las! – syknęła, kiedy spódnica zaczepiła się o gałąź. – Gdyby nie nadzieja, że jeszcze raz zobaczę leśnika, już dawno zawróciłabym do koni. Przecież on powiedział, że Tistelgorm nie istnieje, po co więc tak się mordujemy?
Tiril była skłonna przyznać jej rację. Wszystkim zresztą zmęczenie dawało się we znaki.
Móri spojrzał na niebo.
– Musimy się pospieszyć – stwierdził zatroskany. – Księżyc rozpoczął już wędrówkę w dół.
– Jesteśmy u stóp Trollkyrka – pocieszył go Fredlund.
– Dzięki Bogu – mruknął ktoś, wyrażając uczucia całej grupy.
W drodze pod górę Fredlund potknął się i skręcił nogę.
– Tego nam tylko brakowało – syknęła przez zęby Catherine.
Móri natychmiast zajął się przewodnikiem. Zbadał stopę.
– To nic poważnego – uspokajał Fredlunda. – Może się pan opierać na tej nodze, choć przez jakiś czas będzie to sprawiało ból. Spróbuję go złagodzić.
Patrzyli, jak wyjmuje coś z kieszeni i naciera tym stopę poszkodowanego.
– Szczyt jest tuż przed nami, pójdziemy więc przodem – zadecydował Erling. – Pozostał już tylko kawałek.
– Dobrze – zgodził się Fredlund. – Zaraz was dogonimy.
Móri z lękiem spojrzał na Tiril Dziewczyna przez moment się zawahała, ale nie dostrzegła żadnego zagrożenia. W dole poniżej stromizny lśniły wody jeziora, odbijał się nich wędrujący już w dół księżyc. Poszła wraz z innymi.
Widok z góry okazał się w istocie zachwycający. Jasne też się stało, dlaczego skałę nazwano kościołem. Kościołem dla niewidzialnych mieszkańców lasu, zbudowanym przez przyrodę.
– Czekamy na was! – zawołali z góry. – Musicie to zobaczyć!
Chodziło im szczególnie o Móriego. Tylko on mógł odnaleźć Tistelgorm. Tiril nic nie widziała. Owszem, dookoła wznosiły się skały najprzeróżniejszych kształtów, nie przypominające jednak zamku.
Nagle Catherine, wskazując przeciwległą stronę, zawołała:
– Spójrzcie! To znów nasz przyjaciel leśnik!
– Nie nazwałbym go przyjacielem – skrzywił się Erling.
– Muszę zejść na dół, pomówić z nim! Wiem, że przyszedł do mnie. Wasza obecność mu przeszkadza.
Zanim zdołali ją powstrzymać, zaczęła schodzić. Ześlizgnęła się po gładkich skałach i pobiegła przez las.
– Kompletnie oszalała! – westchnął Erling. – Wracaj, Catherine!
Widzieli, jak rozmawia z leśnikiem. Dopiero teraz rzuciło się w oczy, jaka jest wysoka, równa wzrostem strażnikowi lasu.
– Przeklęta baronówna – mruknął przygnębiony Erling.
– I po co nam to?
Catherine wreszcie podniosła głowę w ich stronę, miała jednak inne plany niż oni.
– Idę z naszym nowym przyjacielem. Spotkamy się przy koniach.
– Nie możesz tego zrobić! – krzyczał rozpaczliwie Erling.
– Pomyśl o skarbie, chcesz, żeby ci przeszedł koło nosa?
– Ee, ten wasz wymyślony zamek! Szukajcie go sobie dalej! Johan twierdzi, że on nie istnieje, a przecież kto jak kto, ale on powinien wiedzieć.
– Ach, tak, a więc to Johan – powiedział Erling. – Catherine! Wracaj!
Ona jednak tylko pomachała rozgniewanemu Erlingowi i wraz z leśnikiem weszła w las. Wkrótce zniknęli im z oczu.
– Do kroćset! – zdenerwował się Erling, który zazwyczaj nigdy nie przeklinał. – Do stu tysięcy piorunów!
– Czy ona tak wiele dla ciebie znaczy? – żałosnym głosem spytała Tiril.
– Catherine? Nie, na miłość boską, ale przyczynia nam tylu dodatkowych kłopotów. A jeśli będziemy musieli na nią długo czekać? Nie mam zamiaru zostawać w tym przeklętym lesie ani przez moment dłużej, niż to konieczne!
– Tu jest niesłychanie pięknie – wolno rzekła Tiril. – Ale zgadzam się z tobą. Tęsknię już za moim kochanym koniem.
Móri i lekko utykający Fredlund wdrapali się na górę.
– Co się dzieje? – spytali.
Erling, z twarzą pociemniałą z gniewu, opowiedział o kolejnym wybryku Catherine.
– Głupia kobieta – oświadczył Móri. – Zawsze myśli tylko o sobie. Przecież tak bardzo jej zależało na odnalezieniu skarbu, czyżby już o tym zapomniała?
– Najwidoczniej. Bardziej wierzyła słowom tego mężczyzny niż naszym dowodom na istnienie zamku.
– Teraz jej nie dogonimy – westchnął Móri. – Miejmy tylko nadzieję, że stawi się przy koniach we właściwym czasie. Ma wszak własnego przewodnika.