Tiril uznała, że dość już powiedzieli o Catherine.
– Móri, teraz cała nasza nadzieja w tobie. Jeśli nie dojrzymy zamku stąd, to nie zobaczymy go wcale. A my nic nie widzimy.
Czarnoksiężnik wolno powiódł wzrokiem we wszystkich kierunkach.
W końcu znieruchomiał, zapatrzony w część lasu, w której jeszcze nie byli.
Czekali w napięciu.
– Naprawdę go nie widzicie? – spytał zdumiony.
– Czego?
– Zamku! Tistelgorm!
Z całych sił wytężali wzrok.
– Wybacz nam, zwyczajnym śmiertelnikom – rzekł wreszcie Erling. – Widzimy jednak tylko las i skały.
Móri stanął za nim i objął go za ramiona.
– Patrz teraz.
Erling czekał.
– O mój Boże! – jęknął wreszcie.
– Czy ja też mogę zobaczyć? – poprosiła Tiril.
Móri przysunął się teraz do niej, przekazując jej odrobinę ze swych nadprzyrodzonych zdolności. Potem przyszła kolej Fredlunda, a na końcu Arnego. Żadne nie zdołało powstrzymać się od okrzyków zdziwienia.
Ujrzeli, że grzbiety skał wystające ponad lasem są czymś więcej, niż wydawało się w pierwszej chwili. Przed oczami nie ukazał im się nagle wspaniały zamek, o, nie, wyraźnie jednak widać było ruiny wielkiej budowli. Porozrzucane resztki murów, prawdopodobnie z grubo ciosanego kamienia. Ruiny, czy też resztki ruin, rozpościerały się po drugiej stronie trudnego do przebycia uroczyska, lecz nie przerażająco daleko. Mogli dotrzeć tam dość szybko.
– Zapomnijmy teraz o baronównie i ruszajmy tam natychmiast! – W głosie Fredlunda zabrzmiał nowy zapał. Nawet Arne się ożywił, wróciła mu odwaga.
Znaleźli mocny kij, którym mógł podpierać się Fredlund, i zaczęli schodzić.
Erlinga ogarnęły wątpliwości.
– Rzeczywiście z Trollkyrka udało nam się zobaczyć ruiny Tistelgorm. Ale jeśli znów zagłębimy się w pradawny las… jak odnajdziemy zamek?
– Wcale się o to nie boję – stwierdził Fredlund. – Jest przecież z nami czarownik.
– Czarnoksiężnik – poprawiła go Tiril.
Przed wejściem do lasu zatrzymała się na moment.
Podniosła twarz ku niebu i nasłuchiwała. Z oddali doszedł ją jakiś dźwięk.
Wołanie, czy też raczej żałosny jęk?
Czyżby płacz? Kwilenie niemowlęcia porzuconego na pastwę losu?
Może kogoś wołano? Jakieś imię? Nie wyłapała, jakie.
Móri czekał na nią, pomógł jej zejść na dół.
– Co się stało?
Znalazła się wreszcie na płaskim terenie.
– Wydawało mi się, że ktoś woła. Jakieś imię. Krzyk poniósł się pod niebem.
– Chyba ci się wydawało. Ja niczego nie słyszałem. Dziś w nocy poza nami nie ma tu żadnych ludzi.
Czy to miało być pociechą?
Tiril zadrżała, jakby owiał ją lodowaty wicher strachu.
Rozdział 12
Księżycowa noc.
Tiveden. Pradawny krajobraz. Welony mgły unoszące się nad moczarami. Atmosfera czarów i pogaństwa…
Tiril wyczuwała to wszystko, przedzierając się przez podmokłe tereny wokół Trollkyrkosjön, Jeziora Zaczarowanego Kościoła. Zostało ich pięcioro, no i oczywiście Nero. Prowadzili go teraz na smyczy, nie mieli czasu na nie zaplanowane wycieczki.
Przez ciągnące się przed nimi bagnisko porykując przeszedł łoś. Nieoczekiwane spotkanie przestraszyło go tak samo jak ich. Poruszając się długimi susami zniknął w zaroślach.
Potem przeleciała wielka sowa, mocno bijąc skrzydłami. Omal nie uderzyła Arnego w głowę. Zaraz jednak i ona zniknęła.
– Jaka olbrzymia! – zdumiał się Erling.
– To puchacz – wyjaśnił Fredlund. – Wielu twierdzi, że nie istnieje, że to tylko bajka. W każdym razie to rzadki ptak.
– Zapewne grozi mu wyginięcie, jak wielu innym pięknym zwierzętom. – W głosie Móriego dźwięczał gniew.
– Czy to nie dziwne, jak wielu tak zwanych badaczy przyrody rzuca się na rzadkie zwierzęta i ptaki? Zakłócają ich rytm życia, zaglądają do orlich gniazd… a pewien jestem, że nikt nie zajął się zbadaniem życia wróbli albo srok. Są zbyt powszechne i dlatego nieciekawe, a przez to nic o nich nie wiemy.
Tiril cały czas starała się trzymać jak najbliżej Móriego. Właściwie być może popełniała błąd, wszak to on dostrzegał niewidzialne dla innych stworzenia, przyciągał je do siebie. Ale też i on mógł ją przed nimi ochronić, odpędzić od niej.
Erling być może dawał większe poczucie bezpieczeństwa, nie potrafił jednak przeciwstawić się mrocznym stworom grasującym tej nocy.
Tiril ani przez moment nie wątpiła w ich istnienie. Czyż nie widziała roztańczonych elfów na bagnie, które mijali? Czy nie słyszała ich szeptu, kuszenia? Ścisnęła wtedy Móriego za rękę jak wystraszone dziecko.
Móri zrozumiał ją, bo on także widział te istoty, poznała to po spojrzeniach ukradkiem rzucanych w tamtą stronę.
Nagle Tiril doznała olśnienia: ujrzała je właśnie dlatego, że trzymała Móriego za rękę!
Roześmiała się pomimo dławiącego ją strachu. Mogła teraz puścić Móriego, by uniknąć widoku innych stworów, nie zdecydowała się jednak na to.
Kobieca logika bywa czasami naprawdę zaskakująca.
W leśnych otchłaniach coś się poruszało, w grotach pod głazami błyszczały czyjeś ślepia, słychać było szelest kroków, jakiś krzyk w oddali…
Nagle Tiril przypomniał się zasłyszany w dzieciństwie wierszyk mający odgonić strach w ciemności. Wprawdzie zwykle wypowiadano go w pomieszczeniu, uznała jednak, że i w tej sytuacji nie zaszkodzi:
„Coś w kącie się czai
na progu szeleści
a kysz, a kysz, a kysz!”
Ostrożnie zerknęła za siebie. Trollkyrka wznosił się majestatycznie niczym pomnik pradawnych pogańskich rytuałów, odprawianych tu w zamierzchłych czasach. Od podnoszących się z ziemi welonów mgły niebo nad ziemią zaczynało tracić swą wyraźną granatową barwę. Księżyc świecił ostrym, irytującym blaskiem.
Z drugiej strony bagien rozległo się przeraźliwe, piekielne wycie.
– Wilk – lakonicznie stwierdził Fredlund.
Inny wilk odpowiedział przeciągle, jakby skarżył się srebrnemu księżycowi.
– Chyba wracam do domu – oznajmiła Tiril
Roześmiali się z jej słów, lecz w śmiechu dało się wyczuć niepewność.
Móri zatrzymał się, by wybrać kierunek. Musieli zagłębić się w las, a tam odnalezienie drogi nie przychodziło łatwo.
– Zabłądziliśmy? – cicho spytał Erling.
– Nie – odparł Móri. – Nie to. Ale…
Tiril uprzedziła jego słowa.
– Jesteśmy obserwowani, prawda?
– Tak. Wiemy, że las ma tysiąc oczu. Śledzą nas sowy, kruki i jastrzębie. Ale nie tylko…
– Łoś? Wilk? Niedźwiedź? A może ryś albo lis? – dopytywał się Fredlund.
– Nooo – Móri unikał odpowiedzi wprost.
Tiril mocno szarpnęła go za ramię.
– Spójrzcie! Tam, w lesie!
Popatrzyli w stronę, którą wskazała.
– Co to było? – dziwił się Erling. – Nic nie widziałem.
– Tiril dostrzegła to samo co ja, ponieważ trzyma mnie za rękę – odpowiedział Móri. – Nie ma się czym przejmować. To były tylko cienie. Nie wiem dokładnie, co. Jedne z tajemniczych istot mieszkających w lesie. Nic nam nie zrobią.
– Czy pan w nie wierzy? – ze sceptycyzmem pytał Fredlund.
– Dla kogoś, kto otrzymał dar, albo, jak kto woli, na kogo spadło przekleństwo, to nie kwestia wiary, lecz wiedzy. Mówiąc, że jest tu coś jeszcze, myślałem o tym, że wyczuwam opór. Dotąd wolno nam było dojść. Ale nie dalej.
– Chyba teraz nie zawrócimy! – sprzeciwił się Erling.
– Nie, choć powinniśmy. Ktoś chce wyrządzić nam krzywdę. Czułem to, odkąd wjechaliśmy w Tiveden. W Gôrtiven to przeczucie się spotęgowało.