– Rozumiem. Jeśli więc ci mężczyźni powrócą…?
– To pani niczego nie widziała. Proszę pamiętać, że tu chodzi o życie Tiril!
– Dobrze, ostrzegę służbę.
Opuścili właścicielkę zajazdu, dziękując jej za okazaną życzliwość.
Kiedy wyszli, Tiril powiedziała:
– Prawdę mówiąc zapomniałam o tych łotrach, którzy nas ścigają. Sądziłam, że się już poddali. Przypuszczałam, że tak się stanie po naszej wyprawie do Tiveden, że to właśnie Tiersteingram miałam odnaleźć.
– Ja też tak myślałem, kiedy się tam wyprawialiśmy. Później już w to nie wierzyłem. Twoja matka przekazała ci kawałek figurki demona w spadku, ponieważ habsburska część kiedyś trafiła do jej rąk. Traktowała ją prawdopodobnie przede wszystkim jak ciekawostkę, lecz chciała, by dziecko, owoc miłości, otrzymało po niej pamiątkę.
– A więc Tiersteingram to był ślepy tor?
– Tak się może wydawać, ale nie mam żadnej pewności. Było coś…
Tiril ciężko westchnęła.
– Nie mam już siły uciekać.
– Oni nie wiedzą, że wróciliśmy. Porozmawiajmy z… no cóż, z Erlingiem, Catherine jest przecież ledwie przytomna. O świcie opuścimy zajazd.
– Wspaniale. Ale, Móri, dlaczego oni nas szukali akurat tutaj?
– Sądzę, że to wcale nie było akurat tutaj. Przypuszczam, że rozpytywali we wszystkich zajazdach wokół Christianii. Ponieważ zniknęły także nasze konie, zrozumieli, że wyjechaliśmy z miasta. Nie wiedzieli jednak, dokąd.
– Wiele wysiłku w to wkładają.
– Rzeczywiście, musisz mieć dla nich duże znaczenie.
– Albo dobrze im płacą.
– To także możliwe. Chodź, od razu pomówimy z Erlingiem.
Cały następny dzień spędzili w drodze. Kiedy cel jest bliższy, człowiek zaczyna się spieszyć.
Zrezygnowali z jazdy gościńcem, przemykali się bocznymi drogami. I za nic na świecie nie odważyli się przenocować w ostatnim zajeździe przed Christianią!
Z każdym upływającym dniem zauważali, że pewność siebie Catherine coraz bardziej się chwieje. W zachowaniu baronówny pojawiła się jakaś bezradność, zagubienie. Móri zdecydowanie okazywał jej swoją niechęć, zmuszona więc była coraz częściej szukać pociechy u wiernego Erlinga.
Nie chciała się już jednak do niego zbliżać. Gdy próbował dodać jej otuchy uściskiem albo po prostu przytulić, syczała jak woda wylana na ogień, nie oszczędzała go też, w słowach.
Nie chciała także więcej posługiwać się swymi czarodziejskimi sztuczkami. Na cóż jej to było, skoro i tak ktoś przewyższał ją umiejętnościami?
Wciąż nie mogła odzyskać równowagi.
Móri nie powiedział jej wprost, że kocha Tiril, nie odważył się na to. Okazywał jednak Catherine tak jawną niechęć, że musiałaby być jeżem albo kamieniem, by tego nie zauważyć.
Catherine więc także cierpiała.
Podczas odpoczynku na zboczu niedaleko Christianii Tiril i Móri skinieniem głowy dali sobie znak. Teraz miało to nastąpić!
Zapadał już zmierzch, nie wiedzieli, gdzie przyjdzie im spędzić noc. Zjedli ostatnie resztki zapasów, karmiąc bezwstydnie żebrzącego Nera. Erling siedział milczący, zasmucony, że ich podróż wkrótce dobiegnie końca, a jego stosunki z Catherine ani trochę się nie wyjaśniły. Intrygi niszczyły przyjaźń. Tiril miała wrażenie, że Móri ją zaniedbuje, Móri był niezadowolony, ponieważ nie mógł przebywać z Tiril i przez to ją krzywdził, a w dodatku Catherine nie dawała mu spokoju. Catherine, której nie udawało się zdobyć serca Móriego, irytowała się na miłego, nadskakującego Erlinga, a ten z kolei czuł się odrzucony.
Żadne z nich nie było szczęśliwe.
– Erlingu – zaczęła Tiril. – Czy nie mógłbyś dziś wieczorem zabrać Nera na spacer? Już teraz?
Zdziwił się.
– Nera? A po cóż wyprowadzać go na spacer, skoro on i tak przez cały czas biega wolno, tam gdzie mu się podoba?
– Jak chcesz, Erlingu – westchnął Móri. – Ale czy wobec tego mógłbyś sam gdzieś się przejść? My musimy coś omówić.
Erling podniósł się, poczerwieniały na twarzy.
– Dość już tego! Staram się jak mogę poprawić nastrój i wam, i sobie, a wy mnie ot, tak sobie odrzucacie!
– To wcale nie będzie zabawne – tłumaczył Móri. – Dla twojego dobra prosiłem, abyś odszedł.
– Nie przypuszczałem, że mamy przed sobą jakieś tajemnice!
Był tak urażony, że nie mógł zapanować nad drżeniem głosu.
– Dobrze, zatem zostań. Tylko pamiętaj, że cię przestrzegaliśmy.
– A więc wy troje wiecie o czymś, o czym nie wiem ja?
– Nie. Wiemy o tym my dwoje, Tiril i ja.
– A jakież to sekrety was łączą? – oburzyła się Catherine. – Zgadzam się z Erlingiem. Dość spiskowania!
– Doskonale, bo my także mamy już tego dość. Catherine, weź do ręki to drewienko.
– Dlaczego?
– Ponieważ cię o to proszę. To codzienność czarnoksiężnika. A ty przecież jesteś czarownicą, czyż nie?
– Oczywiście. To właśnie nas łączy i ani Tiril, ani Erling nie mogą nas rozdzielić.
Móri nie odpowiedział, tylko podał baronównie magiczną runę umożliwiającą widzenie zjaw.
– No dobrze – powiedziała Catherine. – A co teraz? Co mam Z nią zrobić?
– Czekać.
– Na co?
– Za dużo pytasz. Po prostu czekaj.
Nad leśnym wzgórzem zapadał zmierzch. Od trawy biło letnie ciepło, nad jeziorem unosiły się spirale roztańczonych komarów. Nero gonił owady, od czasu do czasu przybiegał sprawdzić, czy przyjaciele są na miejscu, i znów gdzieś znikał.
Erling chciał coś powiedzieć, zapytać, o co właściwie tym wszystkim chodzi. Catherine siedziała, trzymając w dłoni magiczny znak, ale nic się nie działo. Tiril i Móri nie posiadali się ze zdumienia.
Baronówna Catherine van Zuiden, czarownica, czuła się nieswojo. O co chodziło Móriemu? Czyżby chciał z niej zadrwić?
Czy też była to próba?
Najwidoczniej tak, bo zapytał:
– Nic nie widzisz, Catherine?
A więc miała coś ujrzeć! No, jakoś sobie z tym poradzi, nie może pokazać, że nie jest dobrą czarownicą. Natychmiast przymknęła oczy i oznajmiła dramatycznym głosem:
– Tak, widzę. Patrzę w przyszłość. Widzę lśniącą kolorami kopułę, siedzi na niej Hekate, bogini czarownic. Sama przepowie mi przyszłość…
Usłyszała westchnienie Móriego.
– Otwórz oczy, Catherine, przestań udawać!
Głos Móriego nie dopuszczał sprzeciwu. Catherine odruchowo usłuchała.
Jęknęła ze strachu i zasłoniła usta dłonią.
Za Mórim stała wysoka istota, niedbale opierała się o drzewo, zaciskając rękę na gałęzi. Spoglądała na baronównę z nieskrywaną ironią.
Był to najstraszniejszy stwór, jakiego kiedykolwiek widziała. Upiór z otchłani, olbrzymi mężczyzna z wysuniętą do przodu głową i zniszczoną twarzą. Prędko odwróciła wzrok w inną stronę, lecz tam ujrzała coś innego. Po ziemi czołgało się potworne, okaleczone zwierzę. Catherine uderzyła w krzyk i zaczęła je od siebie odpędzać.
– Odejdź stąd, odejdź, uciekaj! – wrzeszczała histerycznie. – Nie, nie zbliżaj się, nie zbliżaj, Móri, ratuj, zrób coś…
Ale Móri ani drgnął. Catherine odwróciła się tyłem, by nie patrzeć, i…
Jeszcze jedna! W płucach zabrakło jej powietrza, jakby tonęła. Przed nią stała biaława istota o postaci przypominającej ludzką i długich, nierównych zębach. Na ich widok Catherine ogarnęły mdłości. Długie białe ręce wy- ciągnęły się do niej w jakby błagalnym geście, ale Catherine nie mogła już tego znieść. Zaniosła się przeraźliwym krzykiem i odrzuciła drewienko najdalej jak umiała.