Выбрать главу

— Obawiam się, że nie.

— W Monadzie 116 nigdy nie zamykamy drzwi na klucz. Nie mamy żadnej prywatnej własności, którą trzeba by chronić, a my wszyscy jesteśmy społecznie przystosowani. Przyjęte jest odwiedzać nocą inne mieszkalnie. Tym sposobem ciągle wymieniamy się partnerami. Zazwyczaj lunatykują mężczyźni, a kobiety czekają w swoich domach, ale bywa też inaczej. Wszyscy dorośli członkowie naszej społeczności są zawsze dla siebie dostępni.

— Interesujące — mówi Gortman. — Można by się spodziewać, że w społeczeństwie złożonym z tylu ludzi żyjących w bezpośredniej bliskości wykształci się raczej nadmierny szacunek dla prywatności niż model społecznej swobody.

— Na początku mieliśmy wiele problemów związanych z prywatnością. Na szczęście pozbyliśmy się ich! Jak już mówiłem, nasz cel to zapobieganie frustracji, inaczej doszłoby do powstawania szkodliwych napięć. A prywatność jest jednym z głównych źródeł frustracji.

— To znaczy, że można przekroczyć próg dowolnej mieszkalni w całym tym kolosie i przespać się z…?

— Nie w całej monadzie — przerywa mu Mattern. — Tylko w Szanghaju. Lunatykowanie poza granicami rodzinnego miasta jest źle widziane. — Chichocze. — Jak pan widzi, zostawiliśmy sobie parę małych zakazów, żeby wolność nam nie zbrzydła.

Gortman przenosi wzrok na Principessę. Żona Matterna ma na sobie tylko przepaskę biodrową i metalicznej barwy staniczek, zakrywający lewą pierś. Szczupła, ale kształtna; chociaż dni płodności ma już za sobą, nie straciła nic ze zmysłowej aury młodej kobiecości. Mimo wszystko Mattern jest dumny z takiej żony.

— Jest pan gotów na zwiedzanie budowli? — pyta gościa. Mężczyźni idą do drzwi. Na odchodnym Gortman z galanterią kłania się Principessie. Już w korytarzu mówi do Matterna:

— Jak widzę, liczebność pańskiej rodziny mieści się poniżej średniej.

Piekielnie nieuprzejma uwaga! Matternowi udaje się jednak pozostać wyrozumiałym wobec faux pas przybysza. Odpowiada spokojnie:

— Mielibyśmy więcej dzieci, ale moja żona stała się bezpłodna po zabiegu chirurgicznym. To dla nas wielka tragedia.

— Zawsze tak wysoko ceniliście dużą rodzinę?

— Cenimy samo życie. Dawać początek nowemu istnieniu jest największą zasługą, a przeszkadzanie w narodzinach życia to najczarniejszy grzech. Wszyscy kochamy nasz ludny, ruchliwy świat. Czy dla pana życie tutaj wydaje się nie do zniesienia? Czy wyglądamy na nieszczęśliwych?

— Robicie wrażenie zdumiewająco dobrze przystosowanych — mówi Gortman. — Zakładając, że… — urywa.

— Niech pan dokończy.

— Zakładając, że rzeczywiście wszyscy myślicie tak samo. I że naprawdę spędzacie całe życie wewnątrz jednej gigantycznej wieży. Bo nigdy nie opuszczacie monady, prawda?

— Większość z nas nigdy — potwierdza Mattern. — Ja, oczywiście, podróżuję — socjokomputator potrzebuje perspektywy, ale Principessa oprócz wycieczki szkolnej nigdy nie była poniżej 350 piętra. Po co zresztą miałaby to robić? Cały sekret naszej harmonii polega na stworzeniu oddzielnych pięcio-, sześciopiętrowych wiosek w obrębie czterdziestopiętrowych miast, na które dzielimy liczący tysiąc pięter miastowiec. Nie odczuwamy ścisku ani przeludnienia. Znamy naszych sąsiadów i mamy wielu bliskich znajomych. Jesteśmy wobec siebie mili, serdeczni i lojalni.

— I wszyscy są zawsze szczęśliwi?

— Prawie wszyscy.

— Co to za wyjątki?

— Nazywamy ich nonszalantami — wyjaśnia Mattern. — Staramy się minimalizować napięcia, mogące powstać w naszym środowisku. Jak pan widzi, niczego sobie nie odmawiamy i zawsze zaspokajamy racjonalne potrzeby. Czasem jednak pojawiają się osobnicy, którzy ni stąd, ni zowąd wypowiadają posłuszeństwo naszym zasadom. Wichrzą, odmawiają innym — buntują się. To dosyć smutne.

— Co robicie z nonszalantami?

— Rzecz jasna, pozbywamy się ich — odpowiada Mattern, gdy ponownie wsiadają do szybociągu, i uśmiecha się.

Mattern ma oprowadzić Gortmana po całej monadzie; taka wycieczka zajmie na pewno kilka dni. Trochę się boi, że jego znajomość niektórych partii miastowca może okazać się zbyt słaba, ale postara się sprostać zadaniu najlepiej, jak potrafi.

— Miastowce — opowiada — buduje się z supertwardego betonu. Przez środek budowli biegnie centralny rdzeń instalacyjny o średnicy dwustu metrów. Według pierwszych projektów na każdym piętrze miało żyć pięćdziesiąt rodzin, ale obecnie utrzymujemy średnią około 120, a stare mieszkania zostały podzielone na jednopokojowe mieszkalnie. Jesteśmy całkowicie samowystarczalni; mamy własne szkoły, szpitale, obiekty sportowe, kościoły i teatry.

— A żywność?

— Oczywiście nie wytwarzamy jej sami. Zawarliśmy umowy z osiedlami rolniczymi. Jak pan zapewne wie, prawie dziewięćdziesiąt procent powierzchni naszego kontynentu przeznaczono pod produkcję żywności; poza tym istnieją jeszcze farmy morskie. Och, jak tylko przestaliśmy marnować powierzchnię planety, rozrastając się horyzontalnie na żyznej ziemi, mamy żywności w bród.

— Czy w ten sposób jednak nie zdaliście się na łaskę osiedli produkcyjnych?

— A czy kiedykolwiek mieszkańcy miast byli niezależni od farmerów? — odpowiada pytaniem Mattern. — Odnoszę wrażenie, że widzi pan życie na Ziemi w kategorii kłów i pazurów. W rzeczywistości wszystkie składniki ekologii naszego świata zazębiają się w uporządkowany sposób. Rolnicy też nas potrzebują, jesteśmy dla nich jedynym dostępnym rynkiem zbytu i jedynym źródłem artykułów przemysłowych. My z kolei potrzebujemy ich — wyłącznych dostawców naszego pożywienia. Jesteśmy sobie nawzajem niezbędni, zgodzi się pan? Ten system działa. Dzięki niemu moglibyśmy zapewnić byt jeszcze wielu miliardom ludzi i, szczęść boże, pewnego dnia tak będzie.

Sunąc w dół blisko środka budowli, szybociąg dociera do ostatniej platformy, na samo dno miastowca. Mattern czuje nad głową przygniatający ogrom monady. Intensywność tego podświadomie przykrego doznania napawa go zdziwieniem, ale stara się nie okazywać po sobie tego irracjonalnego niepokoju.

— Fundamenty konstrukcji sięgają czterysta metrów w głąb ziemi — objaśnia. — Jesteśmy na najniższym poziomie, w miejscu, gdzie wytwarzamy energię.

Przechodzą pomostem komunikacyjnym i zaglądają do olbrzymiej, wysokiej na czterdzieści metrów siłowni, w której wirują lśniące zielone turbiny.

— Większość energii uzyskujemy ze spalania sprasowanych odpadów stałych — mówi dalej Mattern. — Palimy wszystko, co nie daje się przetworzyć, a organiczne resztki sprzedajemy jako nawóz. Tu mamy generatory pomocnicze, napędzane skumulowanym ciepłem ludzkich ciał.

— To właśnie mnie ciekawiło — odzywa się Gortman półgłosem — jak radzicie sobie z ciepłem.

Mattern ciągnie wesoło:

— No, oczywiście: 800 tysięcy ludzi żyjących w zamkniętej przestrzeni produkuje ogromną ilość energii cieplnej. Część od razu wydalają z monady żebra chłodzące, rozmieszczone na całej powierzchni zewnętrznej. Resztę kieruje się rurami tutaj i wykorzystuje do napędzania generatorów. Zimą, rzecz jasna, ciepło jest równomiernie rozprowadzane po całej budowli, żeby utrzymać stałą temperaturę. Nadwyżka służy do oczyszczania wody i tym podobnych rzeczy.