— Nie zainteresowany? — pyta.
— Tylko zmęczony — kłamie Siegmund. — Szparkowanie bez kimania robi z Siegmunda miękkiego w kroku.
Rhea parska śmiechem. Bierze go do ust i członek od razu pęcznieje; to rozproszenie uwagi, nie żadne zmęczenie, zawiniło, że nie chciał mu stanąć. Podnieta, płynąca z dotyku jej ciepłych, wilgotnych warg, sprawia, iż wraca mu chętka, by bez reszty oddać się najwłaściwszemu w tej chwili zajęciu. Jest gotów. Rhea otacza go swoimi giętkimi nogami. Szybkim pchnięciem nurkuje w jej szparkę. Tylko tak może odpłacić przyjaciółce za jej mądrość. W tej chwili nie ma w niej już nic ze spostrzegawczej wyroczni, tak dojrzale osądzającej ludzką naturę; Siegmund widzi normalną, leżącą pod nim kobietę. Rhea sapie i podryguje. Siegmund uczciwie ją wynagradza; pompuje niezmordowanie, doprowadzając ją do pełni rozkoszy. W oczekiwaniu na jej ekstazę, rozmyśla o tym, ile musi zmienić w swoim wizerunku publicznym. Nie będzie już pośmiewiskiem światka Louisville. Ma dużo do zrobienia. Rhea drży właśnie u szczytu spełnienia; jeszcze jedno pchnięcie i Siegmund także kończy. Kiedy opada fala orgazmu, wysuwa się z niej, spocony i przygnębiony.
Z powrotem w domu. Dopiero niedawno minęła północ. Dwie głowy na platformie sypialnej: u Mamelon jest lunatyk. Nic w tym niezwykłego — Siegmund wie, że jego żona należy do najbardziej pożądanych kobiet w miastowcu. Całkiem zasłużenie. Stoi przy wejściu i leniwie przygląda się baraszkującym w pościeli ciałom. Mamelon wydaje namiętne westchnienia, ale dla Siegmunda jasne jest, że udaje, chcąc sprawić przyjemność niezbyt zręcznemu kochankowi. Mężczyzna stęka chrapliwie w szale końcowej rozkoszy. Siegmund czuje się jakoś mgliście urażony. Jak już przyszedłeś do mojej żony, koleś, to chociaż zrób jej dobrze. Rozbiera się i myje pod spłukiwaczem. Gdy wychodzi spod naddźwiękowego strumienia, para leży już bez ruchu skończywszy swój akt. Gość posapuje ciężko, za to oddech Mamelon jest prawie równy, co potwierdza przypuszczenie Siegmunda, że z jej strony było to tylko przedstawienie. Chrząka dyskretnie. Amator Mamelon podnosi wzrok, mrugając oczami. Jest czerwony na twarzy i wyraźnie spłoszony. Patrzcie, toż to ten nieszkodliwy facecik od Micaeli, Jason Quevedo, historyk. Mamelon nawet go lubi, choć Siegmund nie ma pojęcia, za co. Inna rzecz, której nie może pojąć, to jak Quevedo radzi sobie z taką nieposkromioną babką jak Micaela, ale to w końcu nie jego problem. Widok historyka przywodzi mu na myśl, że dobrze będzie niedługo znów wpaść do Micaeli. Poza tym, ma przecież zadanie dla Jasona.
— Czołem, Siegmundzie — wita się Quevedo, unikając jego wzroku.
Wstaje z platformy i zbiera porozrzucane części ubrania. Mamelon puszcza oczko do męża. Siegmund posyła jej całusa.
— Jedną chwilę, Jasonie — zagaja. — Miałem dzwonić do ciebie jutro, ale możemy załatwić to teraz. Chodzi o projekt — studium historyczne.
Quevedo robi wrażenie, jak gdyby marzył już tylko o opuszczeniu mieszkalni Kluverów, jednak Siegmund ciągnie dalej:
— Nissim Shawke przygotowuje odpowiedź na petycję z Chicago w sprawie ewentualnego anulowania norm ustalających współczynnik proporcji płci. Chce, bym zebrał trochę materiału, jak to wyglądało we wczesnych latach regulacji płci, kiedy rodzice sami wybierali płeć dziecka, nie oglądając się na resztę. Dwudziesty wiek to twoja specjalność, pomyślałem więc, że może mógłbyś…
— Jasne, oczywiście. Zabiorę się do tego jutro w pierwszej kolejności. Skontaktuj się ze mną. — Quevedo przesuwa się chyłkiem w stronę drzwi, gotów do ucieczki.
— Będą potrzebne dość szczegółowe dane — mówi dalej Siegmund — wpierw o średniowieczu jako epoce przypadkowych narodzin, później o tym, jak kształtowały się proporcje płci, a w końcu o początkach ery regulacji. Jak już dostanę to od ciebie, chyba poproszę Matterna o prognozę socjopolitycznych następstw…
— Późno już, Siegmundzie — przerywa mu Mamelon. — Jason zgodził się przecież, byście porozmawiali o tym jutro rano.
Quevedo przytakuje skinieniem głowy. Najwyraźniej spieszno mu się ulotnić, ale obawia się wyjść, gdy Siegmund zwraca się do niego. Młodzieniec uświadamia sobie, że znów zachował się jak nadgorliwiec. Zmienić wizerunek. Musi zmienić wizerunek.
Praca nie zając — nie ucieknie.
— Jasne — odzywa się. — Szczęść boże, Jasonie. Zadzwonię jutro. Quevedo z wdzięcznością daje nogę. Siegmund kładzie się
przy żonie.
— Nie widziałeś, że chciał już iść? — pyta Mamelon. — Jest tak okropnie nieśmiały.
— Biedny Jason — mówi Siegmund, pieszcząc jej gładki bok.
— U kogo byłeś dzisiaj?
— Rhea.
— Ciekawy wieczór?
— Bardzo. I to w zupełnie nieoczekiwany sposób. Powiedziała mi, że za bardzo się staram i powinienem być bardziej na luzie.
— Mądra dziewczyna. I co ty na to?
— Chyba ma rację. — Przygasza światło. — Gdybym tylko nauczył się traktować błahostki jak błahostki, podchodzić do pracy mniej serio. Spróbuję. Postaram się. To nie moja wina, że tak się angażuję we wszystko, co robię. Weźmy tę petycję z Chicago. Z całą pewnością nie możemy dopuścić do wolnego wy-boru płci dzieci. Skutki byłyby…
— Siegmundzie — Mamelon bierze go za rękę i przeciąga nią do sklepienia swojego brzucha. — Wolałabym posłuchać tego kiedy indziej. Pragnę cię. Mam nadzieję, że Rhea nie wycisnęła z ciebie wszystkich sił, bo tym razem Jason naprawdę nie spisał się zbyt dobrze.
— Cóż, podobno młodość nigdy nie traci krzepy.
Jasne, że da sobie radę. Całuje żonę i od razu w nią wchodzi.
— Kocham cię — mówi szeptem.
Moja żona. Jedyna, która się liczy. Żebym tylko nie zapomniał porozmawiać rano z Matternem. I z Quevedo. W każdym razie jutro po południu sprawozdanie znajdzie się na biurku zarządcy. Jak gdyby Shawke miał coś takiego jak biurko… Cytaty, statystyka, przypisy: układa w myślach wszystkie szczegóły raportu. Jednocześnie porusza się na Mamelon, doprowadzając ją do szybkiego i gwałtownego spełnienia.
Siegmund wjeżdża na 975 piętro, gdzie mieszczą się gabinety większości najważniejszych administratorów, takich jak Shawke, Freehouse, Holston, Donnelly czy Stevis. Ma przy sobie kostkę z petycją z Chicago i szkic odpowiedzi zredagowanej w imieniu Shawke'a, w której aż roi się od cytatów i danych dostarczonych przez Quevedo i Matterna. Przystaje na chwilę w korytarzu. Jak tu bogato. Jak spokojnie: żadnych szkrabów plączących się pod nogami, żadnych tłumów zapracowanego pospólstwa. Któregoś dnia też tu zamieszkam. Oczami wyobraźni widzi wspaniały apartament na którymś z poziomów mieszkalnych w Louisyille: trzy, może nawet cztery pokoje, gdzie niczym królowa bryluje jego Mamelon; Kipling Freehouse i Monroe Stevis wpadają na kolację razem z żonami; od czasu do czasu jakiś onieśmielony dawny przyjaciel wpada w odwiedziny z Chicago czy Szanghaju. Pełnia władzy i komfortu, odpowiedzialność i luksus — to jest to.
— Siegmund? — rozbrzmiewa z megafonu nad jego głową. — Jesteśmy tutaj, u Kiplinga.
Głos Shawke'a. Musieli zobaczyć go na ekranach skanerów. Natychmiast przybiera inny wyraz twarzy, zdając sobie sprawę, jak marzycielsko i nieobecnie musiał wyglądać przed chwilą. Służbowy od stóp do głów. Jest zły na siebie, że pozwolił sobie zapomnieć, iż mogą go obserwować. Zwraca się w lewo i anonsuje przed gabinetem Kiplinga Freehouse'a. Drzwi rozsuwają się.