Выбрать главу

Czy cokolwiek z tego jeszcze istnieje?

Michael nie ma pojęcia. Większość miejsc, które pokazują na ekranie, istniało przed stu laty albo jeszcze dawniej. Wie, że ekspansja cywilizacji monadalnej wymagała zburzenia znacznej części antycznego świata, zrównania z ziemią kulturowej przeszłości. Oczywiście wszystko zostało starannie, trójwymiarowo zarejestrowane. A potem starte na proch. Smużka siwego dymu, kurz kruszonego kamienia — wysuszający nozdrza, gorzki. I nie ma. Z pewnością zachowali słynne pomniki ludzkości. Nie było potrzeby rozłupywać Piramid, by zrobić miejsce paru nowym miastowcom. Lecz wszystkie te rozrośnięte kolosy — dawne miasta — musiały zostać uprzątnięte. Dziś ludzie żyją tu, w konstelacji Chipitts. Michael pamięta, jak jego szwagier, Jason Quevedo, który jest historykiem, mówił kiedyś, że dawniej istniały dwa miasta wyznaczające północny i południowy kraniec konstelacji, Chicago i Pittsburgh, pomiędzy którymi ciągnęło się nieprzerwanie pasmo miejskich osiedli. Co się z nimi stało? Michael wie, że nie został po nich ślad. Teraz wzdłuż tego samego pasa sterczy dumnie pięćdziesiąt jeden wież konstelacji Chipitts. Wszystko starannie zaplanowano. Pożeramy własną przeszłość, wydalając miastowce. Biedny Jason, pewnie tęskni trochę za starym światem. Podobnie jak ja. Dokładnie tak samo.

Michael marzy o wyprawie poza monadę. Dlaczego nie wyjść na zewnątrz? Ma spędzić resztę życia jeżdżąc na swoim krzesełku po złączu i polerując gniazda dostępu? Wyjść na zewnątrz. Pooddychać tym obcym, niefiltrowanym powietrzem, przesyconym wonią zielonych roślin. Zobaczyć prawdziwą rzekę. Jakimś cudem wzbić się nad tę przystrzyżoną równo planetę w poszukiwaniu dziko zakrzaczonych przestrzeni. Wejść na szczyt Wielkiej Piramidy. Popływać w oceanie, w jakimkolwiek morzu! Słona woda, jakie to dziwne. Stanąć pod gołym niebem, wystawiając skórę na wrogie promieniowanie słońca; skąpać się w zimnym blasku księżyca. Ujrzeć pomarańczową poświatę Marsa. Mrugnąć o świcie do Wenus.

— Naprawdę, dałbym radę wyjść — tłumaczy żonie, pogodnej i pękatej Stacion, noszącej w brzuchu ich piąte dziecko — dziewczynkę, która przyjdzie na świat za parę miesięcy.

— Mógłbym z łatwością przeprogramować gniazdo tak, żeby dostać przepustkę wyjścia. Potem zjazd szybociągiem na sam dół miastowca i zanim ktokolwiek by się kapnął, byłbym już na zewnątrz i biegał po trawie. Wędrowałbym na przełaj polami. Poszedłbym na wschód, do Nowego Jorku — aż na brzeg morza. Jason mówi, że nie zburzyli Nowego Jorku, tylko obeszli go dookoła.

Miasto-pomnik ludzkiego bałaganu.

— Co byś tam jadł? — pyta Stacion, dziewczyna praktyczna.

— Wszystko, co daje sama natura. Dzikie nasiona, orzechy — to samo co dawni Indianie. Polowania! Całe stada bizonów. To takie wielkie i powolne brązowe bestie; zaszedłbym jednego od tyłu i wskoczył mu na grzbiet, prosto na ten cuchnący i tłusty garb, potem ścisnąłbym za gardło i traach! Nie wiedziałby nawet, co się dzieje. Dziś już nikt nie poluje. Padłby martwy i miałbym mięso na wiele tygodni. Mógłbym nawet jeść je na surowo.

— Wiesz przecież, że nie ma bizonów, Michaelu. W ogóle żadnych dzikich zwierząt.

— Tylko żartowałem. Myślisz, że naprawdę byłbym zdolny zabić? Uśmiercić? Szczęść boże, może jestem trochę narwany, ale nie szalony! Co to, to nie. Albo posłuchaj tego: napadałbym na osiedla; zakradał się nocą i podwędzał warzywa, kawały białkopochodnego steku i co tylko się da. Nikt nie pilnuje osad. Nie spodziewają się, by ludzie z monad mieli chęć snuć się po okolicy. Na pewno nie umarłbym z głodu. I zobaczyłbym Nowy Jork, Stacion! Może nawet żyje tam jakieś dzikie plemię. Jeśli mają łodzie albo samoloty, mógłbym przeprawić się za ocean. Do Jerozolimy! Do Londynu! Do Afryki! Stacion parska śmiechem.

— Uwielbiam, kiedy zaczynasz udawać nonszalanta — mówi i przyciąga go w dół do swojego brzucha.

Michael przykłada pulsującą od marzeń głowę do gładkiej, napiętej krzywizny jej brzemiennego stanu.

— Czujesz naszą malutką? — pyta Stacion. — Słyszysz, jak śpiewa? Szczęść boże, Michael, tak bardzo cię kocham.

Nie traktuje go poważnie, zresztą — każdy postąpiłby tak na jej miejscu. Ale on i tak pójdzie. Wisząc na złączu, ustawiając przełączniki i mocując elektrody bocznikowe, wyobraża sobie, jak podróżuje po całym świecie. Ceclass="underline" odwiedzić wszystkie istniejące miasta, od których wzięły nazwy osiedla miejskie Monady 116. Tyle, ile ich jeszcze zostało. Warszawę, Reykjavik, Louisville, Kolombo, Boston, Rzym, Tokio, Toledo, Paryż, Szanghaj, Edynburg i Nairobi. Londyn, Madryt, San Francisco, Birmingham, Leningrad, Wiedeń, Seattle, Bombaj i Pragę. Nawet Chicago i Pittsburgh, jeżeli tylko jeszcze istnieją. I całą resztę. Wymieniłem już wszystkie? Próbuje wyliczanki, zaczynając od parteru: Warszawa, Reykjavik, Wiedeń, Kolombo. Gubi się. Mniejsza o to, i tak wyjdę. Nawet jeśli nie zdołam przewędrować całego świata. Może być większy niż sobie wyobrażam. Przynajmniej coś zobaczę. Poczuję krople deszczu na twarzy. Usłyszę, jak szumią przybrzeżne fale. Będę przebierał palcami u nóg w zimnym i mokrym piasku. I grzał się na słońcu! Słońce, słońce! Opalę sobie skórę!

Przypuszczalnie niektórzy uczeni nadal podróżują, zwiedzając starożytne miejscowości, ale Michael nie zna osobiście żadnego z nich. Jason, mimo swej specjalizacji, z pewnością nie należy do tego grona. A przecież przydałaby mu się taka wycieczka. Mógłby obejrzeć ruiny Nowego Jorku, zobaczyć na własne oczy, jak to wszystko wyglądało. Ale Jason to Jason — nie ruszyłby się nawet, gdyby mógł. Na jego miejscu pojechałbym od razu. Czy naprawdę zostaliśmy stworzeni, by przeżyć całe życie w jednej zamkniętej wieży? Oglądał kilka kostek Jasona z materiałem o dawnych czasach: ulice na otwartym terenie, pędzące auta, domy, w których mieszkały pojedyncze rodziny — góra trzy, cztery osoby. Dziwne i niepojęte, ale i nieodparcie fascynujące. Jasna sprawa: to nie zdało egzaminu i tak poszatkowane społeczeństwo rozpadło się doszczętnie. Ludzkości potrzeba systemu zaplanowanego znacznie lepiej. Jednak Michael rozumie, dlaczego tamten styl życia mógł wydawać się atrakcyjny. Wyczuwa ten sam odśrodkowy pęd do wolności i pragnie choć trochę jej zasmakować. Nie trzeba wcale żyć jak oni, ale nie musimy też żyć tak jak teraz. Przynajmniej nie przez cały czas. Wyjdźmy na zewnątrz. Poznajmy, co to horyzontalność, a nie tylko bez przerwy góra — dół po naszym tysiącu pięter z naszymi Halami Fizycznego Spełnienia i ośrodkami fonicznymi, naszymi błogosławiennymi duchownymi, inżynierami moralnymi i pocieszycielami — naszym wszystkim. Musi być coś jeszcze. Jeden krótki wypad poza monadę: najważniejsze doświadczenie całego życia. Zrobi to. Kiedy tak zwisa wzdłuż Interfejsu i melancholijnie dostraja swoje gniazda do skali widma, reagując całkiem odruchowo na impulsy kontrolek programowania, przyrzeka sobie, że zanim umrze, na pewno spełni swoje marzenie. Pewnego dnia wyjdzie stąd.

Szwagier Michaela, Jason, zupełnie nieświadomie podsyca jeszcze płomień jego sekretnego pragnienia. Ta jego teoria, że monady zamieszkuje już inna rasa ludzka, teoria, którą rozwinął przed Stacion i Michaelem któregoś wieczoru spędzanego u Quevedów. Jak on to ujął? Prowadzę badania nad hipoteza, że życie w miastowcach stworzyło nowy rodzaj człowieka. Gatunek łatwo przystosowujący się do stosunkowo małej życiowej przestrzeni, z niskim współczynnikiem potrzeby prywatności. Michael miał wówczas wiele wątpliwości co do tej teorii. Nie wierzył, by fakt gnieżdżenia się w miastowcach świadczył od razu o przemianach na poziomie genetycznym. Prędzej już o psychologicznym uwarunkowaniu czy nawet o powszechnym pogodzeniu się z faktami. Jednak w miarę jak Jason perorował, jego pomysły nabierały w uszach Michaela coraz więcej sensu. Na przykład tłumaczenie, czemu nie opuszczamy miastowców, chociaż właściwie nie ma żadnego racjonalnego powodu, by tak postępować. Zdajemy sobie sprawę z nienormalności takiego pomysłu i zostajemy wewnątrz, czy nam się podoba, czy nie. Ci, którzy mają obiekcje i w żadnym razie nie potrafią się dostosować — cóż, wiecie, gdzie trafiają. Michael wie. Nonszałanci do zsuwni. Reszta przystosowuje się do warunków. Dwieście lat dość bezpardonowo narzuconego selektywnego rozmnażania. I wszyscy dziś jesteśmy świetnie przystosowani do takiego stylu życia.