Teraz ma już pewność, wyjąwszy parę ubocznych kwestii, na przykład pożegnanie. Ulotnić się, nie mówiąc ani słowa Stacion? Tak byłoby najlepiej; nigdy by go nie zrozumiała, a mogłaby wywołać komplikacje. No i Micaela. Kusi go, by odwiedzić ją jeszcze raz przed odejściem. Uroczyste pożegnanie. W całym miastowcu nie ma bliższej osoby. Przecież może się zdarzyć, że nie będzie mógł wrócić z tej zamiejskiej eskapady. Chciałby ją pokryć i wydaje mu się, że ona też go pragnie. Miłosne do widzenia, tak na wszelki wypadek. Tylko czy powinien tak ryzykować? Nie wolno mu za bardzo polegać na genetycznej więzi; gdyby dowiedziała się, że naprawdę planuje opuścić miastowiec, mogłaby kazać zatrzymać go i wysłać na kurację do inżynierów moralnych. Dla jego własnego dobra. Bez wątpienia uważa pomysł wyjścia z monady za godny nonszalanta. Zważywszy wszystkie za i przeciw, Michael postanawia nic jej nie mówić. Pokryje ją w wyobraźni. Jej usta na jego ustach, ruchliwy język. Pieści dłońmi sprężyste i mocne ciało swej siostry. Wchodzi w nią. Ich ciała współdrgają w doskonałej harmonii. Jesteśmy rozłączonymi połówkami jednej całości, teraz na nowo zespolonymi. Na krótką, ulotną chwilę. Widzi to tak dokładnie, że prawie gotów jest wycofać się z wcześniejszego postanowienia. Prawie.
Ostatecznie wychodzi, nie mówiąc słowa nikomu.
Poszło dość łatwo. Wie, jak zmusić ten wielki mechanizm, by służył jego celowi. Tego dnia na swojej zmianie Michael w znacznie mniejszym stopniu oddaje się marzeniom, wykonując swoje obowiązki z trochę większym skupieniem. Pracuje przy wyznaczonych gniazdach, sprawdzając powtórnie wszystkie impulsy, przebiegające przez kluczowe węzły monstrualnej budowli: zamówienia spożywcze, statystyki urodzin i zgonów, raporty o stanie atmosfery, poziom natężenia dźwięku w ośrodku fonicznym, uzupełnienie zapasów odlotyn w automatycznych dozownikach, wskaźniki obiegu moczu, połączenia telekomunikacyjne itede, itepe, itede. Usuwając typowe usterki, niby przypadkiem kładzie palce na klawiaturze gniazda i podłącza się do banku danych. Teraz ma bezpośredni kontakt z centralnym mózgiem — gigakomputerem. Maszyna wysyła mu sekwencję złocisto-metalicznych wiązek światła: sygnał gotowości do przeprogramowania. Świetnie. Michael poleca wydać przepustkę wyjścia dla Michaela Statlera, mieszkalnia numer 70411, do odebrania przez wymienionego wyżej obywatela w dowolnym terminalu i ważną do pierwszego użycia. Przychodzi mu do głowy, że mając zbyt dużo czasu, mógłby stchórzyć, i natychmiast koryguje polecenie: ważną dwanaście godzin od czasu wystawienia. Plus zezwolenie na powrót w dowolnym czasie. Maszyna wyświetla znak przyjęcia danych. Byczo. Teraz Michael nagrywa dwie wiadomości z instrukcją doręczenia piętnaście godzin po wydaniu przepustki. Pani Micaela Quevedo, mieszkalnia numer 76124. Kochana siostrzyczko, zrobiłem to. Trzymaj za mnie kciuki. Przyniosę ci garść piasku znad morza. Druga wiadomość dla pani Stacion Statler, mieszkalnia numer 70411; krótko i węzłowato wyjaśnia, dokąd i po co poszedł, prosząc, aby się nie martwiła, bo niebawem będzie z powrotem. Przynajmniej tyle jest winien siostrze i żonie. Na tym koniec pożegnań.
Kończy się jego zmiana. Jest wpół do szóstej. Nie ma sensu opuszczać miastowca na noc. Wraca do Stacion. Jedzą wspólnie kolację i Michael bawi się z dziećmi. Potem przez jakiś czas oglądają ekranowy program i kochają się. Być może ostatni raz. Stacion mówi:
— Jesteś jakiś nieobecny, Michaelu.
— Po prostu skonany. Miałem dziś mnóstwo napraw na ścianie.
Stacion zapada w drzemkę. Michael tuli ją w ramionach. Jaka miękka, ciepła — i taka duża, z każdą minutą większa. Komórki w jej brzuchu mnożą się. Cudowny podział. Szczęść boże! Myśl, że ją opuszcza, jest prawie nie do zniesienia. Lecz w tej samej chwili ekran rozbłyska obrazami dalekich lądów. Zachód słońca na wysepce Capri: szare morze, szare niebo, horyzont sięgający zenitu, drogi wijące się wzdłuż urwiska bujnie zarośniętego soczystą zielenią. Willa cesarza Tyberiusza. Rolnicy i pasterze, żyjący tak samo jak przed dziesięcioma tysiącami lat, dalecy od zmian zachodzących na kontynencie. Żadnych monad. Kochankowie mogą tarzać się w trawie. Spódnica zadarta w górę. Śmiech: kolce jakichś rodzących jagody pnączy drapią różowe pośladki dziewczyny, kiedy porusza się pod tobą, ale ona zupełnie nie zwraca na to uwagi. Krzepka, wiejska dziewucha z zawsze gorącą szparką. Okaz starożytnej dzikuski. Oboje brudzicie się, masz ziemię między palcami u nóg, w skórę na kolanach wrzynają się ziarenka piachu. Spójrz tam: mężczyźni w obdartych, brudnych łachach, siedzący w szczerym polu wśród winorośli; butelka złocistego wina krąży podawana z rąk do rąk. Ich cera jest taka ciemna! Jak wyprawiona skóra — jeśli tak właśnie wyglądała, w końcu skąd możesz wiedzieć? Ogorzali, krzepcy. Spaleni na prawdziwym słońcu. W dali, poniżej, łagodnie biją o brzeg morskie fale. Plaża pełna grot i fantastycznie rzeźbionych skał. Słońce schowało się już za chmurami, wybrzeże i niebo szarzeją coraz bardziej. Zaczyna mżyć przyjemny deszczyk. Noc. Ptaki wyśpiewują swoje hymny na nadejście ciemności. Kozy moszczą się do snu. Michael wędruje ścieżkami, starając się nie wdepnąć w dymiące i lśniące balasy łajna, przystając, by pomacać chropawą korę drzewa, skosztować słodyczy dojrzałej jagody. Prawie czuje ciągnącą od morza woń słonej bryzy. Widzi siebie biegnącego z Micaelą wzdłuż brzegu o brzasku: oboje nadzy, w powietrzu unosi się jeszcze nocna mgła, pierwsze błyski słońca oblewają szkarłatem ich jasne ciała. Woda jest cała złota. Wskakują, kąpią się i pływają; słona woda unosi ich lekko na powierzchni. Wiosłując ramionami, nurkują z otwartymi oczami, zapatrzeni z uwagą jedno na drugie. Włosy Micaeli płyną za nią czarną wstęgą. Jej stopy zostawiają ślad z wodnych pęcherzyków. Michael dogania ją i obejmuje, daleko od brzegu. Delfiny przyglądają im się przyjaźnie. Kochają się w przesławnym Morzu Śródziemnym, a z ich kazirodczych uścisków poczyna się dziecko. Pośród tych samych fal, w których Apollo igrał ze swoją siostrą. Choć może był to jakiś inny bóg. Wszystko wokół przesyca duch antyku. Krajobraz, smak; kąśliwy chłód porannej bryzy, która smaga ich, gdy wylegują się na plaży. Mokre ciała oblepione piaskiem, kawałek wodorostu zaplątany we włosach Micaeli. Podchodzi do nich chłopiec z koźlątkiem. Vino? Vino? Uśmiechając się, wyciąga rękę z gąsiorkiem. Micaela głaszcze koziołka. Chłopak patrzy z uwielbieniem na jej smukłe i nagie ciało. Si — mówisz — vino — lecz oczywiście nie masz żadnych pieniędzy i próbujesz mu to wytłumaczyć, ale chłopaka nic a nic to nie obchodzi. Wręcza ci bukłak. Pijesz duszkiem. Zimne, dojrzałe wino, od którego szumi w głowie. Pastuszek spogląda na Micaelę. Un bacio? Czemuż by nie, myślisz sobie. Co w tym złego? Si, si, un bacio — odpowiadasz i chłopiec zbliża się do Micaeli, wstydliwie całując ją w usta; robi ruch, jakby chciał dotknąć jej piersi, ale nie śmie i poprzestaje na pocałunku. Uśmiechnięty od ucha do ucha, odstępuje, po czym podchodzi do ciebie, obdarza szybkim całusem i czmycha, razem z koziołkiem, zostawiwszy swój gąsiorek. Częstujesz winem Micaelę. Strużki napoju ściekają jej po brodzie, zostawiając mieniące się złociście w coraz jaśniej świecącym słońcu kropelki. Po opróżnieniu bukłaczka, ciskasz go daleko w morze. Podarunek dla syren. Bierzesz Micaelę za rękę. Wspinacie się po urwisku pośród krzaków jeżyn i kamyków, obsuwających się pod bosymi stopami. Zabudowania, zmiany temperatury, dźwięki i zapachy. Ptaki. Śmiech. Przecudna wyspa Capri. Przed wami chłopak z koźlątkiem, macha do was z drugiej strony wąwozu: prędzej, prędzej — chodźcie, coś wam pokażę. Ekran gaśnie. Leżysz na platformie sypialnej obok swej rozespanej żony na 704 piętrze Monady Miejskiej 116.