Выбрать главу

— Jestem mieszkańcem Edynburga! — wrzeszczy. — Siedemset czwarte piętro. Monada Miejska 116!

Okrzyki ulatują do góry, w stronę pierzastych chmur. Jakie śliczne jest teraz niebo: całe złoto-blado-błękitne.

Nagły buczący dźwięk od północy? — z każdą sekundą coraz głośniejszy. Chrapliwy, rzężący warkot. Czyżby jego wrzaski ściągnęły tu jakąś bestię? Przysłania oczy. Jest: długi i czarny kadłub lecący niespiesznie w jego kierunku na wysokości, no — góra stu metrów. Michael rzuca się na ziemię, nurkując między grzędy kapusty, rzepy czy cokolwiek to jest. Czarny potwór ma tuzin grubych i krótkich dysz, sterczących po bokach, a każda z nich wypluwa obłok zielonkawej mgły. Michael zaczyna rozumieć: to pewnie maszyna do opylania zasiewów. Jakaś trucizna, która ma uśmiercić owady i inne szkodniki. Co może mi zrobić? Zwija się w kłębek: kolana przy brodzie, ręce blisko twarzy, zamknięte oczy i usta, osłonięte dłonią. Co za okropny ryk — jeżeli nie zrobi tego to świństwo, wykończą mnie same decybele. Ale warkot powoli cichnie. Machina przeleciała nad nim. Środek owadobójczy właśnie opada — domyśla się Michael, starając się wstrzymać oddech. Zaciska wargi. Z nieba sypią się ogniste płatki. Kwiaty śmierci. O, właśnie: jakaś wilgotność na policzku, oblepiający, kropelkowaty welon. Jak długo potrwa, nim go zabije? Odlicza upływające minuty. Jednak wciąż żyje. Latającego spryskiwacza nie słychać już od dawna. Michael ostrożnie otwiera oczy i staje na nogi. Wszystko wskazuje na to, że środek nie stanowi żadnego zagrożenia, ale uciekinier na wszelki wypadek puszcza się przez pole w kierunku mieniącej się wstążki pobliskiego strumienia; spanikowany zrzuca ubranie i zanurza się, szorując całe ciało. Dopiero po wyjściu na brzeg przychodzi mu do głowy, że przecież strumyk też został spryskany. No, w każdym razie jakoś nie umarł.

Jak daleko może być do najbliższej osady?

Jakim cudem, w swej nieskończonej mądrości, planiści tego gospodarstwa nie zrównali z ziemią jednego niziutkiego pagórka. Wchodząc na niego w pełni popołudnia, Michael może ogarnąć wzrokiem całą okolicę. Są miastowce, dziwnie skarlałe. Pola uprawne. Widać teraz maszyny, sunące pośród grządek: wieloramienne automaty prawdopodobnie wyrywają chwasty. Za to ani śladu osiedla. Michael schodzi ze wzgórza i niebawem natyka się na jeden z automatów rolniczych. Pierwsze towarzystwo, jakie miał od rana.

— Dzień dobry. Michael Statler z Monady 116. Jak się nazywasz, robocie, i co tutaj robisz?

Żółte ślepia mierzą go niechętnie, po czym odwracają się. Maszyna spulchnia glebę u nasady każdej rośliny z szeregu. Następnie strzyka czymś mlekowatym na korzenie. Nonszalancki złom. A może tylko nie zaprogramowany na mówienie.

— Nic nie szkodzi — mówi na głos. — Milczenie jest złotem. Mógłbyś mi tylko powiedzieć, gdzie znajdę coś do jedzenia. Albo spotkam jakichś ludzi.

Znów ten buczący warkot. Cholerstwo! Jeszcze jeden śmierdzący opylacz! Przypada do ziemi, gotów się skulić, ale nie: tym razem latająca maszyna niczego nie rozpyla ani nie leci dalej w swoją stronę; zawisnąwszy nad jego głową, kołysze się, kreśląc ciasne kółka i robiąc piekielny, monstrualny jazgot. W brzuchu pojazdu otwiera się właz, wyrzucając w przestworza podwójną nitkę pięknego złocistego włókna. Kiedy opada na ziemię, ześlizguje się po niej w dół, siedząc w gondoli zaciskowej człowiek — kobieta, a tuż za nią mężczyzna. Lądują zręcznie i idą w stronę Michaela. Ponure twarze. Błyszczące, paciorkowate oczy. U pasa dynda jakaś broń. Ich jedyny strój to połyskujące czerwone przepaski, zakrywające ciała od pasa do ud. Oboje są wysmukli, o opalonej skórze. Mężczyzna ma czarną i gęstą, lecz sztywną brodę: niesamowity i groteskowy zarost na twarzy! Biust kobiety jest mały i twardy. Obydwoje z mężczyzną równocześnie sięgają po broń.

— Dzień dobry! — rzuca ochrypłe Michael. — Jestem z miastowca! Po prostu zwiedzam wasz kraj. Przyjaciel! Przyjaciel! Przyjaciel!

Kobieta mówi coś kompletnie niezrozumiałego. Michael wzrusza ramionami.

— Przepraszam, ale nie różu…

Lufa wbija mu się między żebra. Jaką ona ma beznamiętną twarz! I oczy — jak lodowate guziczki. Zabiją go? Teraz odzywa się mężczyzna. Wyraźnie, wolno i bardzo głośno, tak jak przemawia się do trzyletniego malucha. Ani jedna sylaba nie brzmi znajomo. Pewnie zarzucają mu wkroczenie na tereny rolnicze. Któryś z automatów musiał zawiadomić o nim osadę. Wyciąga rękę: z tego miejsca monady są nadal widoczne. Wskazuje na nie, po czym puka się w pierś. Zresztą po co to przedstawienie? Przecież muszą wiedzieć, skąd się tu wziął. Jego zaborcy przytakują skinieniem głowy, bez cienia uśmiechu. Nieprzyjemna para. A więc został aresztowany. Intruz zagrażający świętości pól. Kobieta łapie go za łokieć. Cóż, przynajmniej nie zabiją go na miejscu. Ich robiąca piekielny hałas latająca machina przez cały czas warczy nad głową, kołując w pobliżu. Popychają go w stronę zwisających z niej pasów. Kobieta jest już w gondoli zaciskowej, która winduje ją w górę. Mężczyzna wypowiada słowa, które znaczą pewnie: „Teraz ty”. Michael odpowiada uśmiechem. Jedyna jego nadzieja to współpraca. Próbuje rozgryźć, jak się wchodzi do gondoli; mężczyzna wykonuje za niego wszystkie niezbędne czynności i zamyka go w pojeździe. Po chwili jest już na górze. Kobieta czeka na niego, uwalnia z kapsuły i popycha na siatkowe siedzisko. Broń trzyma w pogotowiu. Chwilę później dołącza do nich jej towarzysz; luk zamyka się i latający pojazd z rykiem startuje. Podczas lotu oboje zadają pytania, bombardując go krótkimi, przeszywającymi seriami słów, na które Michael może tylko odpowiadać przepraszającym tonem:

— Nie znam waszego języka. Skąd mogę wiedzieć, o co wam chodzi?

Maszyna ląduje po paru minutach lotu. Para szturchańca-mi wyrzuca Michaela ze środka na łyse, czerwonawo-brunatne pole. Na jego obrzeżach stoją niskie, ceglane domy z płaskimi dachami; widać szare pojazdy z dziwacznie zadartymi przodami, parę wieloramiennych automatów rolniczych i dziesiątki ludzi obojga płci, ubranych w czerwone i błyszczące przepaski biodrowe. Niewiele dzieci; może są w szkole, chociaż dzień ma się raczej ku końcowi. Wszyscy pokazują go sobie palcami, trajkocząc szybko. Chrapliwe, niezrozumiałe uwagi. Ktoś parska śmiechem. Michael czuje się dziwnie wylękniony, nie tyle z powodu ewentualnego niebezpieczeństwa, które może mu grozić, ile za sprawą obcości wszystkiego, co go tutaj otacza. Wie, że trafił do osady rolniczej. Jego całodniowy marsz był tylko wstępem; dopiero teraz naprawdę przekroczył granice innego świata.

Para, która go schwytała, kuksańcami prowadzi Michaela przez cały plac, przepycha przez ciżbę rolników i wiedzie do jednego z budynków. Gdy Michael przechodzi obok nich, farmerzy, mamrocząc coś miękko, dotykają jego ubrania, odkrytych ramion i twarzy. Jakby był dziwolągiem. Istotą, która zstąpiła między nich co najmniej z Marsa. Dom jest marnie oświetlony i niechlujnie zbudowany: nierówne mury z niskimi stropami i wypaczonymi podłogami z jakiegoś jasnego, porowatego plastyku. Wrzucają go do pustego, nędznego pokoju. W powietrzu dominuje kwaśna woń: wymiociny? Na odchodnym kobieta paroma obcesowymi gestami wskazuje podstawowe urządzenia. Nie ma platformy sypialnej; prawdopodobnie ma spać na tej stercie zmiętoszonych koców pod ścianą. Ani śladu spłukiwacza. Do załatwiania się ma służyć to pojedyncze urządzenie, rodzaj plastykowego komina wpuszczonego w podłogę, z przyciskiem do spłukiwania. Muszla zrobiona z jakiegoś przypominającego gładki kamień tworzywa, pożółkła i miejscami popękana. Najwyraźniej oddaje się tu razem mocz i kał. Dziwny wynalazek. Nagle oświeca go, że przecież oni tutaj nie potrzebują przetwarzać odchodów. W pomieszczeniu brak jakiegokolwiek sztucznego światła. Przez jedyne okno sączy się blask dogasającego, popołudniowego słońca. Okno wychodzi na plac, na którym wciąż gromadzą się rozmawiający o nim rolnicy. Michael widzi, jak gestykulują, trącając się i kiwając głowami. W futrynie tkwią końce metalowych krat, zbyt wąskich, by między nimi mógł się prześliznąć człowiek. Nie ma co: więzienna cela. Sprawdza drzwi. Zamknięte. Jak gościnnie z ich strony. W ten sposób nigdy nie dotrze do morza.