– Bo są granice – powiedział Mauritzon. – Postarałem się o wszystko, do cholery, spluwy, mieszkania, samochody, paszporty, bilety. Ale raki! Nawet król raków w lipcu nie wytrzaśnie.
– Na pewno – powiedział Mohrén. – A jak ci się zdaje, co oni tam robią w Harpsundzie? Prawdopodobnie zajadają raki, Palme, Geijer i Calle P. i cała kompania. Nie, takiego usprawiedliwienia nie możemy przyjąć.
– A takiego płynu do golenia w ogóle nie ma – pośpiesznie dodał Mauritzon. – Latałem po całym mieście jak kot z pęcherzem, ale od lat już go nikt nie widział.
Malmström wyraźnie sposępniał.
– A wszystko inne załatwione – powiedział Mauritzon. – A tu dzisiejsza poczta.
Wyjął brązową kopertę bez adresu i podał Mohrénowi, który obojętnie wetknął ją do kieszeni.
Mauritzon bardzo różnił się od dwóch pozostałych. Czterdziestoletni niski, szczupły, dobrze zbudowany. Ogolony gładko, z krótko ostrzyżonymi jasnymi włosami. Wszyscy, a zwłaszcza kobiety uważały, że ma bardzo przyjemną powierzchowność. Jego ubranie i zachowanie świadczyły o umiarkowaniu. A przede wszystkim odznaczał się brakiem cech szczególnych. Rzec można, był typem pospolitym i dlatego trudnym do zapamiętania, do zwrócenia uwagi. Wszystko to było dla niego bardzo korzystne, od wielu lat nie siedział i chwilowo ani nie był poszukiwany, ani nie pozostawał pod nadzorem.
Pracował w trzech branżach, wszystkie były zyskowne: narkotyki, pornografia i zaopatrzenie. Zawodowo był wydajny, energiczny i zdecydowanie systematyczny. Dzięki specjalnie przychylnym ustawom w Szwecji można było zupełnie legalnie wystawiać i nabywać w nieograniczonych ilościach artykuły pornograficzne we wszelkiej możliwej postaci. Mauritzon potrzebował też ilości nieograniczonych na eksport. Szły głównie do Włoch i Hiszpanii, gdzie można je było zbyć z dużym zyskiem; w przeciwnym kierunku Mauritzon przemycał głównie amfetaminę i morfinę, ale przyjmował zamówienia i na inne towary, na przykład broń.
W kręgach wtajemniczonych powiadano, że Mauritzon jest człowiekiem, który potrafi wytrzasnąć wszystko. Krążyła nawet gadka, że udało mu się przemycić do kraju dwa słonie, otrzymał je od pewnego arabskiego szejka jako ekwiwalent za dwie czternastoletnie fińskie prawiczki i skrzyneczkę zabawnych kondonów. W dodatku prawiczki miały być fałszywe, z cnotą z plastyku i kleju Karlssona, słonie natomiast miały być białe. Była to jednak nieprawdziwa historia.
– Nowe kabury są? – spytał Malmström.
– Leżą w torbie pod jedzeniem. A mogę spytać, czego tym starym brakowało?
– Nie nadają się – powiedział Malmström.
– Do wyrzucenia – dodał Mohrén. – Skąd one są?
– Z centrali zaopatrzenia policji. A te nowe są włoskie.
– Wydają się lepsze – powiedział Malmström.
– Czy jeszcze coś?
– Owszem, tu masz listę.
Mauritzon przejrzał recytując.
– Tuzin kalesonów, piętnaście par nylonowych skarpetek, sześć siatkowych podkoszulków, pół kilo kawioru, cztery gumowe maski Kaczora Donalda, dwa pudelka amunicji dziewięciomilimetrowej, sześć par rękawiczek gumowych, puszkę marynowanych cebulek, piwo, szmaty, astrolabium… na litość boską, co to takiego?
– Instrument do pomiarów położenia gwiazd – powiedział Mohrén. – Będziesz musiał dzwonić po kolei do wszystkich antykwariatów.
– Aha. Zrobię, co tylko się da.
– Właśnie – powiedział Malmström.
– Nic więcej nie chcecie?
Mohrén potrząsnął głową, lecz Malmström zmarszczył czoło w głębokim namyśle i powiedział:
– Owszem, dezodorant do nóg.
– Jakiś specjalny gatunek?
– Najdroższy.
– Dobrze. Dziewczynek nie?
Żaden nie odpowiedział, Mauritzon uznał to za oznakę wahania.
– Mogę wam załatwić, jakie tylko zechcecie. Dla was chłopcy, nie jest dobrze, że siedzicie tu wieczór za wieczorem jak sowy w dziupli. Ze dwie wesołe panienki przyspieszyłyby przemianę materii.
– Mam znakomitą przemianę materii – rzekł Mohrén. – A te panie, jak sobie wyobrażam, byłyby zagrożeniem bezpieczeństwa. Plastykowy hymen to nie dla mnie, dziękuję.
– Ee tam, jest przecież mnóstwo głupich dziewuszek, które bardzo chętnie…
– To muszę już uznać wprost za obrazę – powiedział Mohrén. – Nie, i jeszcze raz nie.
Malmström najwidoczniej się wahał.
– Chociaż…
– Tak?
– Ta twoja tak zwana asystentka, ona powinna być niezła.
Mauritzon z obronnym gestem zaprotestował:
– Monita? Ona z pewnością nie dla ciebie. Ani przystojna, ani specjalnie dobra. Zwykła standardowa lufa. Jeśli chodzi o kobiety, mam niewybredny smak. Krótko mówiąc, jest zupełnie normalna.
– No jeżeli tak… – powiedział Malmström zawiedziony.
– A poza tym wyjechała. Ma siostrę, odwiedza ją od czasu do czasu.
– Koniec rozważań – powiedział Mohrén. – Wszystko ma swój czas i nadejdą dni…
– Jakie znów dni – zdziwił się Malmström.
– Kiedy znowu będziemy mogli zaspokajać nasze żądze z godnością i sami wybierać nasze partnerki. Niniejszym uznaję zebranie za zakończone. Zobaczymy się jutro o tej samej porze.
– Okay – powiedział Mauritzon. – Wypuście mnie.
– Tylko jeszcze jedno.
– Co?
– Jak ty się teraz nazywasz?
– Zwyczajnie. Lennart Holm.
– Gdyby się coś zdarzyło, że natychmiast musielibyśmy się z tobą porozumieć?
– Wiecie, gdzie jestem.
– W dalszym ciągu czekam na raki.
Mauritzon z rezygnacją wzruszył ramionami i wyszedł.
– A to drań – powiedział Malmström.
– Cóż to? Nie cenisz naszego przyjaciela?
– Śmierdzi potem – zawyrokował Malmström.
– Mauritzon to łotr – rzekł Mohrén. – Brzydzę się jego działalnością. Oczywiście nie tym, że załatwia dla nas sprawunki. Ale narkotyki dla dzieci w szkolnym wieku i porno dla katolickich analfabetów. To jest… poniżej godności.
– Ja nie mam do niego zaufania – powiedział Malmström.
Mohrén wyjął brązową kopertę i dokładnie obejrzał.
– Masz rację, przyjacielu – powiedział. – Jest pożyteczny, ale niezupełnie pewny. Popatrz, dziś znowu otworzył list. Ciekawe, jak mu się to udaje. Pewnie jakieś bardzo delikatne parowanie. Gdyby Roos nie używał tego tricku z włoskiem, wcale by nie można zauważyć, że ktoś majstrował przy kopercie. To naprawdę nieuzasadnione, jeśli wziąć pod uwagę, jakie on ma honorarium. Dlaczego jest taki ciekawy?
– Cholerny z niego spryciarz – powiedział Malmström. – Proste.
– Tak, możliwe.
– Ile on właściwie kawałków dostał od czasu, jak zaczęliśmy pracować?
– Jakieś sto pięćdziesiąt. Miał oczywiście znaczne wydatki. Broń, samochody, podróże i inne. Poza tym trochę się naraża.
– Do diabła z nim – powiedział Malström. – Nikt prócz Roosa nie wie, że go znamy.
– I ta kobieta, co się nazywa jak statek.
– Pomyśleć tylko, że chciał mi wmówić tego stracha na wróble – powiedział Malmström wzburzony. – Pewnie wcale nie ma włazu i nie myła się od wczoraj.
– Zupełnie obiektywnie spojrzawszy, nie jesteś sprawiedliwy – zaoponował Mohrén. – Factum est, że dał ci uczciwy opis towaru.
– Est?
– A jeżeli chodzi o szczegóły higieniczne, mógłbyś ją przedtem zdezynfekować.
– No myślę.
Mohrén wyjął z koperty trzy arkusze i rozłożył je na stole.
– Eureka! – wykrzyknął.