Выбрать главу

– Czy pani coś straciła?

– Nie.

– Ja już zaczynam tracić cierpliwość – syknęła blondynka. – Jak wy się właściwie nazywacie?

– To nie należy do rzeczy – pouczył ją policjant.

– O, proszę się uspokoić – powiedział Mauritzon odprężony.

– Czy pani coś zginęło?

– Nie. Już pan przed chwilą o to pytał.

– Jakie wartościowe rzeczy miała pani przy sobie?

– Sześć koron trzydzieści pięć öre w portmonetce. Przekaz na pięćdziesiąt koron i odcinek renty.

– I ma pani te rzeczy w dalszym ciągu?

– Oczywiście.

Posterunkowy zamknął notes, spojrzał na zgromadzonych i powiedział:

– Sprawa wydaje się Jasna. Panie mogą iść. Holm zostaje.

Mauritzon powkładał do kieszeni swoje drobiazgi. Torba z zakupami stała przy drzwiach, wystawał z niej ogórek i sześć łodyg rabarbaru.

– Co się znajduje w torbie? – spytał policjant.

– Jedzenie.

– Aha. Lepiej i to sprawdź, Kennet.

Kolega zaczął wyjmować produkty spożywcze i układać je rzędem na ławce przy drzwiach, gdzie zwykle wypoczywający policjanci kładli czapki i pasy.

Mauritzon nic nie powiedział. Przyglądał się spokojnie.

– Tak – powiedział Kennet. – Rzeczywiście tylko jedzenie, jak Holm powiedział. Chleb, masło, ser, rabarbar, kawa, no tak, jak Holm mówił.

– No więc – rzekł kolega rozstrzygająco. – Sprawa załatwiona. Możesz, Kennet, pozbierać te rzeczy.

Pomyślał chwilkę, a potem zwrócił się do Mauritzona:

– Tak, panie Holm. Przykra historia. Rozumie pan jednak, że my, policjanci, musimy wykonywać swoją pracę. Ubolewamy, że został pan narażony na podejrzenie o przestępstwo. Mamy nadzieję, że nie doznał pan zbyt wielkiej przykrości.

– Oczywiście – powiedział Mauritzon – że panowie muszą robić swoje.

– Do widzenia, panie Holm.

– Do widzenia, bardzo mi miło.

Drzwi się otwarły i wszedł jeszcze jeden policjant. Ubrany w szaroniebieskawy kombinezon. Jedną ręką prowadził na smyczy owczarka, w drugiej trzymał butelkę oranżady Fanta.

– Niech to diabli, jak gorąco – powiedział, rzucając czapkę na ławkę. – Leżeć, Jack. – Odkręcił kapsel i przytknął butelkę do ust. Ale odsunął ją i z irytacją powiedział: – Leżeć, Jack!

Pies usiadł, ale natychmiast wstał i zaczął węszyć, wyciągając łeb w kierunku torby.

Mauritzon szedł ku drzwiom.

– Do widzenia, panie Holm – powiedział Kennet.

– Do widzenia, do widzenia.

Pies już całą głowę wsadził do torby.

Mauritzon lewą ręką otworzył drzwi, a prawą sięgnął po torbę.

Pies warknął.

– Chwileczkę – powiedział policjant w kombinezonie.

Koledzy spojrzeli na niego zdziwieni, a Mauritzon odsunął głowę psa i podniósł torbę.

– Stop – powiedział właściciel psa i odstawił butelkę z oranżadą.

– Co proszę? – spytał Mauritzon.

– To jest pies do wykrywania narkotyków – powiedział policjant i położył rękę na kolbie rewolweru.

XVII

Szef wydziału narkotyków nazywa się Henrik Jacobsson. Zajmował to stanowisko od dziesięciu lat i był człowiekiem dobrze zahartowanym. Wszyscy uważali, że powinien mieć otwarty wrzód żołądka, trudności w prowadzeniu samochodu, a właściwie nie byłoby nawet dziwne, gdyby wdrapywał się na firanki i próbował je zjeść. Miał taką kondycję, że jakoś wszystko wytrzymał i teraz nie było już nic, co by go dziwiło i skłaniało chociażby do uniesienia brwi.

Patrzył na pokrojony ser, wydrążony bochenek chleba, na torebki z haszyszem i kapsułki z amfetaminą i na swego pomocnika, który wciąż jeszcze dziabał rabarbar.

Przed Jacobssonem siedział Mauritzon, pozornie spokojny, ale wewnętrznie mocno wzburzony. Jego podwójne zabezpieczenie załamało się, w sposób najbardziej nieprawdopodobny i idiotyczny. Jak mogło się coś podobnego zdarzyć? Ze zdarzyło się raz, z tym mógł się pogodzić, lecz coś zupełnie podobnego przytrafiło mu się zaledwie kilka miesięcy temu. Dwa razy? Prawdopodobnie w jego kuponach będzie trzynaście trafień w tym tygodniu.

Powiedział już wszystko, co można było powiedzieć. Na przykład, że ta nieszczęsna torba z zakupami nie jest jego, dostał ją od jakiegoś nieznajomego na Centralnym z prośbą, by ją wręczył innemu nieznajomemu przy Mariatorget, wprawdzie rozumiał, że jest w tym coś podejrzanego, nie mógł się jednak oprzeć stukoronowemu banknotowi, który mu nieznajomy zaproponował.

Jacobsson słuchał nie przerywając, nie komentował, ale też nie wydawał się w najmniejszym stopniu przekonany. A teraz powiedział:

– No więc, Holm, jak powiedziałem, jesteś zatrzymany. Prawdopodobnie jutro przed południem zostaniesz aresztowany, wolno ci odbyć jedną rozmowę telefoniczną, jeżeli jej treść nie przeszkodzi śledztwu ani go nie utrudni.

– Czy to bardzo poważne? – pokornie spytał Mauritzon.

– Zależy, co kto rozumie przez poważne. Zobaczymy, co się znajdzie przy rewizji domowej.

Mauritzon dokładnie wiedział, co znajdą w jednopokojowym mieszkaniu przy Vickergatan, mianowicie bardzo nędzne umeblowanie i trochę starego ubrania. To go zupełnie nie martwiło, a tym, że we właściwym czasie spytają, od jakich zamków są jego pozostałe klucze, też się nie przejmował, nie zamierzał odpowiedzieć na to pytanie. Drugie jego mieszkanie przy Armfeltsgatan na Gärdet miało zatem wielkie szanse, że nie zostanie splugawione przez niuchających tajniaków i odrażające czworonogi…

– Będzie grzywna? – spytał jeszcze pokorniej.

– Wykluczone, mój stary – rzekł Jacobsson. – Za to zawsze jest więzienie, więc kiepsko to dla ciebie wygląda, Holm. Chcesz może kawy?

– Proszę, a jeżeliby nie sprawiło kłopotu, wolałbym herbatę.

Mauritzon myślał gorączkowo.

Gorzej to dla niego wyglądało, niż Jacobsson mógł przeczuwać. Pobrali odciski palców, wkrótce komputer wypluje kartę rejestracyjną, na której wcale nie będzie figurować Arne Lennart Holm, tylko zupełnie co innego, co może być podstawą do wielu kłopotliwych pytań.

Wypili, jeden kawę, drugi herbatę, zjedli po pół chałki, asystent rozkroił ogórek skalpelem, z głęboką powagą, nie różniącą się od powagi operującego chirurga.

– Nic więcej nie ma – powiedział.

Jacobsson spokojnie kiwnął głową i żując mruknął:

– Aha. – Spojrzał na Mauritzona i dodał: – Twojej sprawy to nie polepsza ani nie pogarsza.

W Mauritzonie dojrzało postanowienie. Był zwyciężony na punkty, ale daleki od znokautowania. Chodziło o to, żeby się dźwignąć na nogi, nim zostanie wyliczony, a wyliczony będzie w tejże sekundzie, kiedy z biura informacyjnego przyjdzie zawiadomienie i położą je na biurku Jacobssona. Potem już nikt w nic nie uwierzy, czegokolwiek się chwyci.

Odstawił papierowy kubek, wyprostował się i powiedział głosem o zupełnie nowym brzmieniu:

– Wszystko jedno, karty na stół. Nie zamierzam dłużej kręcić.

– Dziękuję – powiedział Jacobsson obojętnie.

– Nie nazywam się Holm.

– Ach, nie?

– Nie, to jest nazywam się tak, ale to nie jest moje prawdziwe nazwisko.

– Więc jak się nazywasz?

– Filip Trofast Mauritzon.

– Wstydzisz się tego nazwiska?

– Jeżeli mam prawdę powiedzieć, to siedziałem parę razy, dawno temu. Jest się znanym pod więźniarskim nazwiskiem. Wiesz, jak to bywa.

– Tak.

– Ludzie wiedzą, że się siedziało, gliny nachodzą, żeby spraw… przepraszam, to znaczy, policjanci.