– Zanim zostałeś specjalistą od napadów na banki, prowadziłeś dochodzenie w sprawie wypadku śmiertelnego. Śmierci człowieka nazwiskiem Svärd.
Rönn zachichotał z zażenowaniem.
– Specjalista. Podbijasz bębenek.
Rönnowi nic właściwie nie można było zarzucić, lecz charakterem tak skrajnie różnił się od Martina Becka, że zawsze trudno im było współpracować.
– Ale zgadza się – powiedział Rönn. – Właśnie się zajmowałem tym zejściem śmiertelnym, kiedy zostałem odkomenderowany.
– Odkomenderowany?
– No, przydzielony do tej grupy specjalnej.
Martin Beck poczuł lekką irytację. Może dlatego, że Rönn nieświadomie posłużył się wojskowym żargonem. Nie zrobiłby tego parę lat temu.
– Doszedłeś do jakichś wniosków?
Rönn dotknął swego czerwonego nosa i powiedział:
– Nie zdążyłem. A dlaczego pytasz?
– Dlatego że, jak wiadomo, przejąłem tę sprawę, przydzielono mi ją jako środek terapii, przystosowania do pracy.
– Aha – powiedział Rönn. – To głupi wypadek. Zupełnie jak początek powieści detektywistycznej. Facet zastrzelony w pokoju zamkniętym od wewnątrz. Poza tym…
Umilkł, jakby się czegoś zawstydził. Była to jedna z jego nieznośnych nawyczek.
Trzeba go było wciąż popędzać, pytając na przykład:
– Co chciałeś powiedzieć?
– No, Gunvald od razu powiedział, że powinienem samego siebie aresztować.
– Dlaczego?
– Jako podejrzanego. Widzisz przecież? Mógłbym go zastrzelić stąd, z mego pokoju przez okno.
Martin Beck nie odpowiedział i Rönn natychmiast poczuł się niepewnie.
– On oczywiście żartował. A poza tym okno Svärda było zamknięte od wewnątrz, roleta spuszczona, a szyba cała. Prócz tego…
– Co chciałeś powiedzieć?
– Prócz tego ja strzelam, że niech to… Raz spudłowałem do łosia z odległości ośmiu metrów. Później już mi ojciec nigdy nie pozwolił strzelać. Nosiłem tylko termos, gorzałkę i wałówkę. Więc…
– No?
– No, a to jest odległość dwieście pięćdziesiąt metrów. Ktoś, kto na osiem metrów chybia z karabinu, nie może trafić w taki daleki cel z pistoletu. Ech, nie chciałem… przepraszam…
– Czego nie chciałeś?
– No, to przecież musi być dla ciebie nieprzyjemne, że ja tu gadam o pistoletach, o strzelaniu.
– Wcale nie. A dokładnie, ile pracy włożyłeś w to dochodzenie?
– Tylko trochę, jak powiedziałem. Zarządziłem badania techniczne, ale już tam było okropnie zadeptane. Zadzwoniłem, spytałem, czy zrobili próbę parafinową rąk Svärda. Nie zrobili i gorzej jeszcze…
– No?
– No, zwłok już nie było. Już je spalili. Ładna historia. Co za załatwienie.
– Zbadałeś trochę przeszłość Svärda?
– Nie, do tego się jeszcze nie zabrałem. Jedno tylko próbowałem ustalić.
– Co takiego?
– Jeżeli zastrzelony, musiała przecież być gdzieś kula. A nie było balistycznego dochodzenia. Zadzwoniłem do obducenta, to była zresztą dziewczyna, powiedziała, że schowała kulę do koperty i gdzieś położyła. Po prostu niedbalstwo.
– No?
– Nie mogła znaleźć. Tej koperty. Powiedziałem, że musi poszukać i posłać do zbadania balistycznego. A potem zabrano mi ten wypadek.
Martin Beck spoglądał na odległy szereg kamienic przy Bergsgatan i w zamyśleniu pocierał koniec nosa.
– Słuchaj, Einar – powiedział – a jaka jest twoja prywatna opinia o tym, jak to się stało? Ty osobiście jak myślisz?
W policji prywatne i osobiste poglądy dotyczące oficjalnych dochodzeń porusza się tylko w kręgu najbliższych przyjaciół. Martin Beck i Rönn nigdy nie byli ani przyjaciółmi, ani nieprzyjaciółmi.
Rönn długą chwilę siedział w milczeniu, najwidoczniej niemile dotknięty. Potem powiedział:
– Ja myślę, że kiedy posterunkowi wyważyli drzwi, rewolwer był w mieszkaniu.
Dlaczego akurat rewolwer? Odpowiedź była prosta: bo nie znaleziono łuski od kuli. Rönn jednak mimo wszystko rozumował zupełnie prawidłowo. Rewolwer leżał na podłodze, pod zwłokami na przykład. A potem ktoś go zabrał.
– Zakładasz, że któryś z posterunkowych kłamie, czy jak?
Rönn niechętnie potrząsnął głową.
– Cóż – powiedział. – Tak bym tego nie określił. Mogli czegoś zaniedbać, a potem kryć jeden drugiego. Jeżeli przyjąć, że Svärd się zastrzelił i rewolwer leżał pod zwłokami, to ani posterunkowi, ani Gustavsson, który tam był, oglądał, nie mogli go zauważyć, póki zwłok nie zabrano. A nie jest pewne, czy oglądali podłogę po zabraniu zwłok.
– Znasz Aldora Gustavssona?
– Owszem.
Rönn zawiercił się, udręczony. Martin Beck zrezygnował z drażliwego pytania. Powiedział natomiast:
– Jedno jest ważne, Einar.
– Co?
– Czy miałeś okazję pogadać z Kristanssonem i Kvastmo? W poniedziałek, kiedy przyszedłem do pracy, tylko jeden z nich był na służbie, a teraz jeden jest na urlopie, a drugi ma wolne.
– Tak, wezwałem ich obu.
– I co mówili?
– Jasne, że obstawali przy tym, co napisali w raporcie. Od chwili gdy otworzyli drzwi, do chwili kiedy stamtąd wyszli, w mieszkaniu było pięć osób.
– Oni dwaj, Gustavsson i ludzie zabierający zwłoki?
– O właśnie, tak.
– A pytałeś, czy zajrzeli pod zwłoki?
– Tak. Kvastmo powiedział, że on to zrobił. Bo Kristiansson wciąż wymiotował, więc przeważnie był za drzwiami.
Martin Beck nie cofnął się przed doprowadzeniem pytania do końca:
– Myślisz, że Kwastmo kłamie?
Rönn nieoczekiwanie długo zwlekał z odpowiedzią.
Powiedział A, nie ma więc powodu, żeby, chociaż wymijająco, nie miał powiedzieć B.
Rönn dotykając plastra na czole powiedział:
– Zawsze słyszałem, że nieprzyjemnie jest być przesłuchiwanym przez ciebie.
– Co masz na myśli?
– Że mają rację ci, którzy tak mówią.
– Zechciałbyś może być tak uprzejmy i odpowiedzieć mi?
– Nie jestem psychologiem – powiedział Rönn – ale wydawało mi się, że Kvastmo mówi prawdę.
– Twoje rozumowanie nie zgadza się – zimno powiedział Martin Beck. – Jak możesz twierdzić, że rewolwer znajdował się w pokoju, jeżeli twierdzisz, że posterunkowi mówią prawdę?
– Dlatego, że innego wyjaśnienia nie ma – powiedział Rönn. – Zupełnie proste.
– Okay, Einar. Chodzi mi tylko o to, że ja też wierzę Kvastmo.
– Przecież powiedziałeś, żeś z nim nie rozmawiał – zdumiał się Rönn.
– Wcale nie powiedziałem. Rozmawiałem z Kvastmo we wtorek. Tylko nie miałem sposobności wypytać go spokojnie w warunkach, jakie ty powinieneś był mieć.
Rönn wyglądał na niesłusznie obrażonego.
– Jesteś doprawdy nieprzyjemny.
Wyciągnął środkową szufladę biurka i wyjął liniowany blok do stenografowania.
Przerzucił parę kart, jedną wyrwał i podał Martinowi Beckowi.
– Mam jedną wiadomość, która cię może zainteresować – powiedział. – Svärd nie tak długo mieszkał na Kungsholmen. Dowiedziałem się, gdzie mieszkał przedtem. A potem nie miałem sposobności, żeby to zużytkować. Masz ten adres. Proszę bardzo.
Martin Beck spojrzał na kartkę. Nazwisko i adres przy Tulegatan. Część miasta, którą kiedyś nie bez powodu nazwano Syberią. Złożył kartkę i wsunął do kieszeni.
– Dziękuję.
Rönn nie odpowiedział.
– To cześć, Einar.
Rönn odpowiedział krótkim kiwnięciem głowy.
Nigdy nie łączyły ich przesadnie dobre stosunki, a teraz uległy pogorszeniu.