Martin Beck opuścił nie tylko pokój Rönna, ale i budynek i szybko ruszył w miasto.
Przez Kungsholmsgatan, przez most, Kungsgatan i Sveavägen, gdzie skręcił na północ.
Mógłby z łatwością naprawić swe stosunki z Rönnem mówiąc coś pochlebnego czy życzliwego. Powodów nie brakowało. Dochodzenie w sprawie śmierci Svärda od początku sfuszerowano, ale od chwili kiedy Rönn się nim zajął, prowadzone było starannie i całkowicie poprawnie.
Rönn natychmiast dostrzegł, że rewolwer mógł leżeć pod ciałem zmarłego i że ma to rozstrzygające znaczenie. Czy Kvastmo rzeczywiście skontrolował podłogę po zabraniu zwłok? Nikt nie mógłby go ganić, gdyby tego nie zrobił. Gustavsson zjawił się na miejscu wypadku jako specjalista i starszy rangą przełożony, i jego z całą pewnością siebie wyrażona opinia w dużej mierze uwalniała obu posterunkowych od odpowiedzialności.
Jeżeli jednak Kvastmo po zabraniu zwłok nie rozejrzał się, cała sprawa mogła wyglądać zupełnie inaczej. Po odtransportowaniu ciała patrol zapieczętował mieszkanie i oddalił się. Co jednak oznacza w tym wypadku określenie „zapieczętował”?
Ponieważ policjanci nie mogli dostać się do wnętrza bez wyjęcia drzwi z futryny, a zawiasy i zamki zostały przy tym zniszczone, zapieczętowanie polegało na tym, że rozciągnęli sznurek w otworze drzwi i zawiesili na nim drukowaną kartkę, że jest to teren, na który wstęp jest wzbroniony zgodnie z takim to a takim paragrafem prawa. Praktycznie nie ma to oczywiście znaczenia i przez wiele dni kto chciał, mógł tam wejść bez trudności. A więc i różne przedmioty mogły zostać stamtąd zabrane, broń na przykład.
Trzeba by jednak przyjąć, że Kvastmo świadomie mówił nieprawdę i że był dostatecznie zręcznym kłamcą, żeby mu uwierzyli i Rönn, i on sam. A i Rönn, i Martin Beck mieli opinię starych wygów, niezbyt łatwo dających się nabrać. To po pierwsze. Po drugie: Jeżeli Svärd się zastrzelił, dlaczego miałoby komuś zależeć na ukryciu broni? Wyraźna niedorzeczność. Niedorzeczność nie ograniczająca się tylko do faktu, że ktoś leżał zastrzelony w pokoju zamkniętym od wewnątrz i gdzie na dodatek nie było żadnej broni.
Svärd zdaje się nie miał bliższych krewnych. O ile wiadomo, z nikim nie przestawał.
Jeżeli nikt go nie znał, kto mógł chcieć jego śmierci?
Martin Beck zamierzał w paru punktach poszerzyć swą wiedzę. Między innymi sprawdzić pewien szczegół dotyczący przebiegu wypadków w niedzielę osiemnastego czerwca. Przede wszystkim jednak chciał się czegoś więcej dowiedzieć o Karlu Edvinie Svärdzie.
Na kartce, którą dostał od Rönna, był nie tylko adres. Odnotowane było także nazwisko. Właściciel kamienicy odnajmujący lokale: Rhea Nielsen.
Martin Beck dotarł do domu przy Tulegatan. Rzut oka na listę lokatorów w bramie wskazał mu, że właściciel nieruchomości sam też mieszka w tym domu. Godne uwagi, a więc także korzystne dla niego.
Wszedł na drugie piętro i zadzwonił.
XXI
Furgonetka była szara, bez żadnych specjalnych znaków zewnętrznych prócz tabliczki z numerem rejestracyjnym. Ludzie, dla których był to pojazd służbowy, mieli na sobie kombinezony w kolorze samochodu i nic w ich wyglądzie zewnętrznym nie wskazywało na to, czym się zajmują. Mogliby na przykład być z jakiegoś przedsiębiorstwa napraw rzemieślniczych, mogli też być pracownikami miejskimi. To ostatnie przypuszczenie okazałoby się słuszne, bo zatrudniał ich zarząd miasta.
Zbliżała się szósta po południu i jeżeli nic alarmującego nie zdarzy się w przeciągu najbliższego kwadransa, wkrótce skończą dniówkę, pojadą do domu, pobaraszkują trochę z dzieciakami, potem spokojnie usiądą przed telewizorem, żeby nacieszyć się wieczornym programem, wciąż jednakowo – przy całej swej naiwności – uroczyście poważnym.
Martin Beck nikogo nie zastał w domu przy Tulegatan, ale tych dwóch udało mu się przyłapać. Siedzieli przy swym volkswagenie ciągnąc piwo, z samochodu rozchodził się ostry zapach środków dezynfekcyjnych, przede wszystkim jednak inny odór, którego żadne w świecie chemikalia nie mogły stłumić.
Tylne drzwi były otwarte, roztropnie wietrzyli wnętrze, gdy tylko nadarzyła się okazja.
Ci mężczyźni pełnili specjalną i dość ważną funkcję w pięknym mieście rodzinnym.
Ich codziennym zadaniem było przewożenie ze środowiska mieszczańskiego w miejsca bardziej odpowiednie samobójców i innych w mało schludny sposób porzucających ten świat umrzyków.
Niektórzy wtajemniczeni, jak strażacy, policjanci, dziennikarze, od razu poznawali ten szary wózek i widząc go na ulicy wiedzieli, że coś się stało. Większość przechodniów jednak traktowała go jak pierwszą lepszą ciężarówkę, co było osiągnięciem właściwego celu. Po cóż bowiem ludzie mają być jeszcze bardziej przygnębieni i wystraszeni niż są.
Jak wielu innych, pracujących w zawodach nietypowych, i ci dwaj przyjmowali swą pracę po prostu, z dużym zrozumieniem i rzadko lub nigdy widzieli swój udział w prawidłowym funkcjonowaniu świata w sposób dramatyczny. O swojej robocie rozmawiali tylko między sobą, poza tym prawie z nikim, bo dawno już zauważyli, że większość słuchaczy reagowała w sposób ogromnie negatywny, zwłaszcza w wesołej kompanii przyjaciół albo przy kawie wśród pań.
Z policją stykali się codziennie, przeważnie jednak z najporządniejszego gatunku glinami. Że komisarz okazuje zainteresowanie ich działalnością i na dodatek sam do nich przychodzi, bardzo im pochlebiło.
Bardziej wymowny otarł usta wierzchem dłoni i powiedział:
– Owszem, pamiętam. Bergsgatan, prawda?
– Tak, zgadza się.
– Choć nazwisko nic mi nie mówi. Stål, prawda?
– Nie, Svärd.
– I tak mi nic nie mówi. My na nazwiska nie zwracamy uwagi.
– Rozumiem.
– To też było w niedzielę. W niedzielę zawsze ruch duży.
– Przypominacie sobie policjanta, którego wymieniłem? Kennet Kvastmo.
– Nie. Mnie nazwisko nic nie mówi. Ale pamiętam, że policjant stał i gapił się.
– Jak zabieraliście ciało?
Rozmówca kiwnął głową.
– Tak, zgadza się jak w zegarku. Uważaliśmy, że to twardy typ.
– Dlaczego?
– Bo są dwa rodzaje policjantów. Tacy, którzy rzygają, i tacy, którzy nie rzygają. A on to nawet nosa nie zatykał.
– Był więc przez cały czas obecny?
– Tak, przecież już mówiłem. Kontrolował pewnie, czy robimy jak trzeba.
Drugi z pracowników prychnął śmiechem i pociągnął łyk piwa.
– Jeszcze tylko jedno pytanie.
– Tak. O co chodzi?
– Kiedy podnieśliście ciało, zauważyliście może, czy coś pod nim leżało? Jakiś przedmiot?
– Niby co?
– Pistolet automatyczny na przykład. Albo rewolwer.
Odpowiadający roześmiał się głośno.
– Pistolet albo rewolwer – powtórzył. – A jaka to różnica?
– Rewolwer ma bębenek, obrotową komorę uruchamianą przez mechanizm.
– Taka kowbojska spluwa?
– Tak, właśnie. Ale to nie ma znaczenia. Pytanie dotyczy głównie tego, czy w ogóle pod zmarłym leżała jakaś broń.
– Niech pan posłucha, komisarzu. Ten klient to był taki więcej średniowieczny.
– Średniowieczny?
– Tak, miał już ze dwa miesiące.
Martin Beck kiwnął głową twierdząco.
– Zgarnęliśmy go na plastykową płachtę; ja zawijałem brzegi tego futerału, a Arne zmiótł z podłogi robaki. Wrzucamy je do takiej specjalnej torby z jakimś smarowidłem, od razu trzaskają.
– Tak?
– Gdyby Arnemu zdarzyło się zmieść razem spluwę, na pewno by zauważył. No nie?