Выбрать главу

Arne potaknął chichocąc, aż mu resztka piwa trafiła do tchawicy.

– No, pewne jak mur – powiedział.

– A więc nic tam nie było?

– Absolutnie nic. A prócz tego ten policjant cały czas stał i patrzył. Zresztą został tam, kiedy włożyliśmy klienta do cynowej skrzyni i odjechaliśmy. Zgadza się, Arne?

– Jak w zegarku.

– Wydajecie się pewni swego.

– A dlaczego nie mielibyśmy być pewni. Pod tym klientem nie było nic prócz pięknego zbioru cynomyia mortuorum.

– Cóż to takiego?

– Robaki.

– Jesteście zupełnie pewni?

– Jak cholera.

– Dziękuję – powiedział Martin Beck i odszedł.

Mężczyźni w szarych kombinezonach wymienili parę uwag.

– Aleś mu zajechał – powiedział Arne.

– Niby jak?

– Tą greką. Tacy ważniacy to zawsze myślą, że kto inny to nie potrafi nic, tylko pakować zgniłych umarlaków.

Zadzwonił telefon. Arne przyjął, zachmurzył się, położył słuchawkę.

– Psiakość! – powiedział. – Znowu się ktoś powiesił.

– Co robić – powiedział kolega z rezygnacją. – Takie jest życie.

– Z powieszonymi to ja nie lubię. A co ty z tym życiem?

– Ee, nic, chodź, ruszamy.

Martin Beck czuł, że pod względem technicznym wiedział o tym osobliwym wypadku śmierci przy Bergsgatan niemal wszystko, co trzeba było wiedzieć. W każdym razie rola policji została wyjaśniona w sposób zadowalający. Pozostawała jedna rzecz ważna: wydostać raport z badań balistycznych, jeżeli w ogóle zostały przeprowadzone.

O Svärdzie w dalszym ciągu wiedział mało, mimo że włożył już trochę pracy w zebranie wiadomości o zmarłym.

Burzliwa środa dla Martina Becka była dniem prawie bez wydarzeń. Nic nie wiedział o napadzie na bank ani o niepowodzeniach grupy specjalnej i bardzo był z tego rad. We wtorkowe popołudnie po wizycie w mieszkaniu Svärda poszedł najpierw do domu policji na Kungsholmsgatan, gdzie wszyscy tak byli pogrążeni we własnych problemach, że nikt nie miał czasu dla niego, a potem do głównej komendy policji. Tam natychmiast posłyszał wieść, która z początku wydała mu się śmieszna, lecz po dokładniejszym przemyśleniu niepokojąca.

Mówiono, że otrzyma awans.

– Jaki awans? Na intendenta? Szef biura? Dyrektora? Może zdrowia i dobrobytu?

Nie było to najistotniejsze pytanie. Prawdopodobnie przypuszczenie było produktem korytarzowych plotek, ale przeważnie nie są one wyssane z palca.

Komisarzem został dopiero w roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym siódmym i nie było właściwie podstaw do spodziewania się, że w ogóle osiągnie jeszcze wyższe stanowisko służbowe. Ewentualne mianowanie go, jeśli było do pomyślenia, nie mogło mieć pod żadnym warunkiem miejsca wcześniej niż za cztery, pięć lat. I o tym wszyscy powinni wiedzieć, gdyż jeśli jest coś, o czym wszyscy w instytucjach państwowych wiedzą, to kolejność szczebli służbowych i bieg awansów, tych spraw wszyscy pilnują zazdrośnie, strzegąc własnych i cudzych szans.

Jak więc mogła powstać podobna wieść? Musi się za tym kryć jakieś rozumowanie.

Tylko jakie?

O ile się orientował, były dwa wyjaśnienia do wyboru. Może chciano się go pozbyć ze stanowiska szefa komisji zabójstw i tak im na tym zależało, że gotowi byli dać mu kopniaka w górę, na wyższy szczebel biurokratycznej drabiny, co było przecież zwykłym sposobem pozbywania się niewygodnych lub zbyt jawnie nieudolnych osób na stanowiskach. Nie wydawało się to jednak prawdopodobne; miał wprawdzie wrogów w komendzie głównej, ale nie był dla nich niebezpieczny, prócz tego nie mogliby chyba uchylić się od mianowania na jego miejsce Kollberga, co z punktu widzenia władz najwyższych musiało być równie złe.

Dlatego powstawała druga alternatywa, bardziej wiarygodna, choć niestety znacznie bardziej upokarzająca dla obu stron.

Przed piętnastu miesiącami był bardzo bliski postradania życia; we współczesnej historii policji szwedzkiej był jedynym wyższym urzędnikiem, który został postrzelony przez tak zwanego przestępcę. Wydarzenie to wzbudziło wielką sensację i jego czyn zostałby otoczony glorią, na którą prawdopodobnie wcale nie zasługiwał. Policji jednak z powodów zupełnie naturalnych trudno o bohaterów, dlatego też znaczenie tego względnie szczęśliwie zakończonego dramatu przerysowano, ile się dało.

Wreszcie był w korpusie policji bohater. I co z takim począć? Medal już dostał, a teraz najłatwiej oczywiście było awansować go.

Martin Beck miał dość czasu, żeby przeanalizować to, co się stało w ów fatalny kwietniowy dzień tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego pierwszego roku, i dawno doszedł do wniosku, że popełnił błąd i to nie tylko pod względem moralnym, ale także czysto służbowym. Był też świadom, że wielu z jego kolegów doszło do takiego samego wniosku na długo przed jego własną oceną wypadku.

Został postrzelony, bo zachował się jak idiota.

I przy takiej motywacji, gotowi byli teraz dać mu wyższe i bardziej odpowiedzialne stanowisko.

Myślał nad tą sytuacją we wtorek wieczorem, ale gdy znowu usiadł przy biurku na Västberga, zapomniał o wszystkim. Całą środę poświęcił sprawie Svärda, siedział sam i międlił kolejne wyjaśnienia bez zaangażowania, lecz z nieubłaganą systematycznością.

Przy jakiejś sposobności przemknęło mu przez głowę, że to właśnie, teraz i w przyszłości, chciałby i spodziewa się osiągnąć w swej pracy, gdy się wszystko dobrze ułoży.

Być ze sprawą samym, móc postępować według tradycyjnych metod, bez czyjegoś wtrącania się.

Gdzieś w głębi wciąż jeszcze tkwiło w nim uczucie jakiegoś braku, nie wiedział, czego. Może prawdziwego zainteresowania tym, czym zajmowały się ręce. Zawsze miał łatwość izolowania się, a teraz zdawał się być ostatecznie na drodze do zostania samotnikiem, nie tęskniącym do przestawania z kimś, do towarzystwa i wcale nie mającym ochoty do wydobycia się z próżni, która go otaczała.

Czy był w trakcie zamieniania się w pożytecznego robota, niby bryła sera zamkniętego pod kloszem z niewidzialnego szkła?

Jeśli chodzi o ten tu aktualny problem, nie żywił żadnych wątpliwości. Albo go rozwiąże, albo nie. Liczba wyjaśnionych zabójstw, rozpatrywana przez jego wydział była duża, po większej części wynikało to stąd, że zbrodnie bywały często nieskomplikowane, a sprawcy skłonni do tchórzliwego poddania się i zeznań.

Prócz tego wydział zabójstw był względnie dobrze wyekwipowany. Jedynym odgałęzieniem policji, które w porównaniu z przestępczością, jaką zwalczało, miało większe osiągnięcia, była tajna policja, gdyż właściwie nie miała żadnych zadań do spełnienia, w dalszym ciągu prawie wyłącznie zajmowała się rejestracją komunistów, uparcie nie dostrzegając mniej lub więcej egzotycznych organizacji faszystowskich, w następstwie czego w znacznej mierze sama zmyślała występki i potencjalne zagrożenie bezpieczeństwa, by mieć się czym zajmować. Rezultaty tej działalności były śmiechu warte. Jednakże tajna policja stanowiła rodzaj taktycznej rezerwy politycznej, gotowej do użycia przeciw uciążliwym ideologiom, i doskonale można było wyobrazić sobie sytuację, w której wcale już nie będzie budzić śmiechu.

Czasami oczywiście i komisji do spraw zabójstw coś się nie udawało, dochodzenia tkwiły w martwym punkcie, aż wreszcie zostały odłożone ad acta. Nierzadko dotyczyło to wypadków, których sprawca był znany, ale uparcie zaprzeczał, a nic nie można mu było udowodnić. Im prymitywniejsza jest zbrodnia, tym uboższy bywa często materiał dowodowy.

Jako typowy przykład mogłoby posłużyć ostatnie osobiste fiasko Martina Becka. W Laponii pewien stary już człowiek zabił swą żonę, będącą w takim samym jak on wieku.