Выбрать главу

Motywem było to, że od dawna już żył z ich, nieco młodszą, służącą i uprzykrzyły mu się w końcu jazgot i zazdrość starej. Zwłoki zamordowanej ukrył w drewutni, a ponieważ była zima, mróz ostry, czekał prawie dwa miesiące, potem dopiero położył na sankach drzwi i zaciągnął żonę do najbliższej wsi, znajdującej się w odległości przeszło dwóch mil od jego zagrody; do wsi szło się bezdrożami. Powiedział po prostu, że kobieta upadła i uderzyła głową o piec, nie mógł jej wcześniej odtransportować ze względu na mróz. Wszyscy we wsi wiedzieli, że to kłamstwo, ale sprawca obstawał przy swym twierdzeniu, służąca też, a miejscowa policja zniszczyła wszelkie ślady, nieudolnie badając miejsce zbrodni. Potem sprowadzono pomoc. Martin Beck dwa tygodnie spędził w dziwacznym hoteliku, nim wreszcie poddał się i wrócił do domu. W ciągu dnia przesłuchiwał mordercę, a wieczorami siadywał w hotelowej jadalni i słuchał, jak miejscowa ludność chichoce za jego plecami.

Niepowodzenia należały jednak do wyjątków.

Historia Svärda była jedyna w swym rodzaju i w niczym nie podobna do któregoś z dawniej rozpatrywanych wypadków. Powinno to działać podniecająco, lecz Martina Becka nie interesowały zagadki i nie czuł się ani odrobinę ożywiony.

Rezultat środowej pracy przy biurku też był prawdę mówiąc mizerny. Niewiele można było zbudować na wiadomościach, które udało się wyłuskać z oficjalnych danych.

W rejestrach karanych sądownie Karl Edvin Svärd nie był notowany, co samo przez się oznaczało tylko, że nie został skazany, nie, że nie popełnił przestępstwa. Iluż łamiącym prawo udaje się nigdy nie stanąć przed sądem. Już nie wspominając o tym, że prawo zdaje się być stworzone dla ochrony pewnych klas społecznych i ich wątpliwych interesów, a poza tym składa się raczej z przepisów niczemu nie służących.

Wyciąg z urzędu kontroli był czysty, co oznaczało, że Svärd prawdopodobnie nie był alkoholikiem, gdyż osobnik o takiej pozycji społecznej bywa pilnie sprawdzany przez władze, jeżeli chodzi o jego pijackie nawyki. W Szwecji upijanie się klas wyższych nazywane jest kulturą używania alkoholu, natomiast obywatele klas niższych, jeśli mają podobne potrzeby, natychmiast piętnowani są jako nałogowcy, wymagający opieki, a następnie zostawia się ich bez opieki.

Svärd, od kiedy dorósł, był tragarzem, ostatnio pracował w firmie spedycyjnej.

Cierpiał na bóle krzyża, zwykła dolegliwość w tym zawodzie, i mając lat pięćdziesiąt sześć zostały uznany za niezdolnego do pracy. Od tej pory utrzymywał się z renty, innymi słowy, należał do tej kategorii ludzi, dla wygody której domy towarowe utrzymują nadmiernie duże działy z pożywieniem dla zwierząt domowych.

Toteż do połowy opróżniona puszka kociego jedzenia, marki „Miau” była jedynym produktem spożywczym w jego spiżarni.

Niewiele więcej ponad te wiadomości przyniosły Martinowi Beckowi środowe poszukiwania.

Kilka dat, raczej nie mających znaczenia. Svärd urodził się w Sztokholmie, rodzice jego zmarli w latach czterdziestych, nigdy nie był żonaty i nikomu nie musiał płacić alimentów. Nie korzystał z pomocy społecznej. W przedsiębiorstwie, które było ostatnim miejscem jego zatrudnienia, nikt go sobie nie przypominał. Lekarzowi, który uznał go za nieprzydatnego, udało się odszukać parę notatek, głoszących, że pacjent nie nadawał się do pracy fizycznej, a za stary był, by się przekwalifikować. Zresztą Svärd miał powiedzieć, że nie ma ochoty, że to nie miałoby sensu, że nie chce pracować.

Może nie miało również sensu usiłować dowiedzieć się, kto go ewentualnie uśmiercił i dlaczego. Ponieważ sposób, w jaki mógłby to uczynić, wydawał się całkowicie niepojęty, najprościej byłoby znaleźć mordercę, a potem spytać go, jak to zrobił.

Teraz był czwartek i już wieczór. W niespełna godzinę po odwiedzeniu ludzi z cuchnącą furgonetką Martin Beck raz jeszcze spróbował szczęścia przy Tulegatan.

Właściwie było już po godzinach pracy, ale nie miał ochoty wracać do domu. Wszedł więc na drugie piętro i odczekał pół minuty, bo się zadyszał. Przyglądał się przez ten czas owalnej emaliowanej tabliczce na drzwiach z zielonym napisem na białym tle. RHEA NIELSEN.

Nie było przycisku do dzwonka, tylko rączka wisząca na drucie. Pociągnął i czekał.

Dzwonek zadźwięczał. Poza tym nic.

Była to stara kamienica; przez świetliki w drzwiach, przez grube szlifowane szyby widać było, że w hallu świeci się. To znaczy, że ktoś był w mieszkaniu; przy pierwszej tu jego bytności było ciemno.

Po odpowiedniej przerwie znowu pociągnął za dzwonek; tym razem rozległy się szybkie miękkie kroki i za matowym szkłem zarysowała się jakaś postać.

Martin Beck miał zawodową wprawę w szybkiej ocenie osób, jakie spotykał służbowo, rodzaj wstępnego rozpoznania.

Kobieta, która otworzyła, wyglądała najwyżej na trzydzieści pięć lat, lecz coś go skłaniało do przypuszczenia, że jest raczej o parę lat starsza.

Była względnie niskiego wzrostu, jakieś metr pięćdziesiąt osiem na oko. Kompaktnej budowy ciała, lecz robiła wrażenie raczej zręcznej, utrzymanej w dobrej formie, niż przysadzistej i ociężałej. Twarz o rysach mocnych, trochę nieregularnych; oczy niebieskie, nieustępliwe, spojrzenie otwarte, patrzyła mu prosto w oczy, jak ktoś nawykły do przystępowania od razu do rzeczy, czegokolwiek ona mogła dotyczyć. Włosy proste, jasne, krótko obcięte, chwilowo mokre i zmierzwione. Pachniała czysto, pewnie jakimś ziołowym champoonem, miała na sobie trykotową bluzkę z krótkimi rękawami i zniszczone dżinsy w kolorze niebieskim, wyblakłe, świadczące o częstym kontakcie z pralką. Bluzkę musiała włożyć parę sekund temu. Na ramionach i piersiach widać było mokre plamy.

Dalej: Stosunkowo szeroka w ramionach, a wąska w biodrach, szyja krótka, na opalonych rękach jasny puszek. Bosa, stopy małe, palce u stóp proste, jakby używała sandałów, drewniaków, a najchętniej nie nosiła obuwia.

Świadom tego, że przygląda się jej stopom z taką samą zawodową dokładnością, jaką poświęcał śladom krwi i obrażeniom zwłok, podniósł oczy i spojrzał jej w twarz.

Oczy miały teraz wyraz badawczy, a czoło było zmarszczone.

– Właśnie myłam włosy – powiedziała.

Głos zachrypnięty, może przeziębiona, może nałogowa palaczka, a może tak już mówi z natury.

Kiwnął głową.

– Wołałam: „Proszę wejść”. I to dwa razy. Drzwi otwarte. Rzadko zamykam, kiedy jestem w domu. Oczywiście, jeżeli nie zależy mi na tym, żeby mieć spokój. Nie słyszał pan, że wołam?

– Nie. Pani jest Rhea Nielsen?

– Tak. A pan jest policjantem, co?

Martin Beck posiadał godną uwagi szybkość orientacji, tym razem jednak doznał uczucia, że trafił na kogoś, kto go pod tym względem przewyższa. W ciągu kilku sekund zaliczyła go do właściwego zawodu, a wyraz jej oczu świadczył, że ukształtowała już sobie ogólne o nim pojęcie. Jakie, okaże się.

Przyczyną tak szybkiego osądu mogło być oczywiście to, że oczekiwała wizyty policji, wydawało mu się jednak, że tak nie jest.

Wyjął portfel, żeby pokazać legitymację. Natychmiast powiedziała:

– Wystarczy, jeżeli pan powie swoje nazwisko. I niechże pan wreszcie wejdzie. Przypuszczam, że czegoś pan chce, a chyba nie będziemy rozmawiać na schodach.

Martin Beck poczuł się stropiony, troszkę tylko, lecz było to uczucie, do doznawania którego bardzo rzadko miewał powody.

Odwróciła się gwałtownie i weszła do mieszkania. Szedł za nią i nie od razu mógł ocenić jego wielkość i rozkład. W każdym razie pokoje były umeblowane przyjemnie, a meble stare i nie dopasowane do siebie.