Выбрать главу

Już nie sposób było odmówić. Wyczuwał w niej coś nowego. Jakiś rys uporu, siły woli, której trudno się było przeciwstawić.

– Proszę bardzo – powiedział pokornie.

Zanim zdążył te dwa słowa wypowiedzieć, już się wzięła do roboty. Szczękała naczyniami, ale poruszała się zdumiewająco szybko i zręcznie.

Nie odzywała się przez siedem minut, które zajęło jej wyprodukowanie gara herbaty i sześciu gorących kanapek z zapiekanym serem i ćwiartkami pomidora. Obserwował ją, gdy się krzątała, i raz jeszcze zastanowił się, ile też może mieć lat.

Sadowiąc się naprzeciw niego powiedziała:

– Trzydzieści siedem. Choć przeważnie biorą mnie za młodszą.

Był taki zaskoczony, że nie potrafił tego ukryć.

– Skąd wiedziałaś… – zaczął.

– Że o tym właśnie myślałeś, co? Jedz!

Jedzenie było bardzo smaczne.

– Wciąż jestem głodna – powiedziała. – Dziesięć, dwanaście razy dziennie jem ciastka.

– Osoby, które jadają ciastka dziesięć, dwanaście razy dziennie, miewają zwykle kłopoty z wagą.

– Nie tyję od tego – powiedziała. – Zresztą to nie ma znaczenia. Człowiek się nie zmienia od tego, że mu parę kilo przybędzie, czy ubędzie. Ja tam jestem jednakowa. Robię się okropna, kiedy nie dostaję jeść.

Wzięła trzy kanapki, Martin Beck zjadł jedną, a po pewnym wahaniu drugą.

– Masz oczywiście swój pogląd na Svärda – powiedział.

– Można powiedzieć, że tak.

Rozumieli się bez trudu. Osobliwe, że żadne z nich nie było tym zdziwione. Wydawało się im to zupełnie oczywiste.

– Coś w nim było dziwnego – powiedział.

– Tak – odpowiedziała Rhea. – Cudak był z niego. Okropnie dziwny człowiek. Nie mogłam się w nim połapać i właściwie zadowolona byłam, że się wyprowadził. Jaką on miał śmierć?

– W ubiegłym miesiącu, osiemnastego, znaleziono go w jego własnym mieszkaniu. Był już martwy od jakichś sześciu tygodni. Może dłużej: ze dwa miesiące przypuszczalnie.

Otrząsnęła się i powiedziała:

– O, do diabła. Wolałabym uniknąć szczegółów. Rozumiesz, trochę jestem wrażliwa. Potem mi się takie rzeczy śnią.

Zamierzał powiedzieć, że oszczędzi jej zbędnych opisów. Potem uznał to za zbyteczne.

Ona natomiast powiedziała:

– Jedno jest pewne.

– Co mianowicie?

– U mnie by się to nie stało, kiedy tu mieszkał.

– Dlaczego?

– Bo ja bym na to nie pozwoliła.

Oparła brodę na ręce, dwoma palcami ujmując nos. Nos miała wydatny, ręce mocne, paznokcie krótkie. Patrzyła na niego poważnie.

Nagle wstała, pogrzebała na półce nad kuchnią, znalazła zapałki i papierosy. Zapaliła, zaciągnęła się głęboko.

Zgniotła papieros, zjadła czwartą kanapkę i siedziała z łokciami na kolanach i ze zwieszoną głową. Spojrzała na niego i rzekła:

– Nie mogłabym zapobiec jego śmierci, to możliwe. Ale nie leżałby dwa miesiące, nawet dwóch dni nie. Ja bym zauważyła.

Martin Beck nic nie powiedział. Pewnie miała rację.

– W tym kraju ci, którzy wynajmują mieszkania, to najgorsze pijawki. System tylko je zachęca, żeby ssały.

Martin Beck zagryzł wargi. Nigdy nie wygłaszał politycznych poglądów i zwykle unikał tematów z politycznymi wtrętami.

– Tylko żadnej polityki, co? – powiedziała Rhea. – No to zostawmy politykę. Tylko, że ja sama zostałam właścicielką domu, przypadkiem. Jak mówiłam, odziedziczyłam tę chałupę. Właściwie zupełnie dobry dom, ale gdy go dostałam i sprowadziłam się tu, było to straszne szczurze gniazdo. Mój ojczaszek z dziesięć lat chyba jednej żarówki nie zmienił ani nie wydał na wprawienie wybitej szyby. Mieszkał daleko stąd i interesowało go tylko, żeby dostawał za komorne i zdążył w porę wyrzucić takiego, który nie płacił w terminie. Potem dzielił mieszkanie i nieprzyzwoicie drogo wynajmował miejsce do spania cudzoziemcom i takim, którzy nie mieli wyboru. Gdzieś przecież musieli mieszkać. I tak jest we wszystkich podobnych chałupach.

Martin Beck usłyszał, że ktoś otworzył frontowe drzwi, wszedł. A ona nie reagowała.

Do kuchni weszła dziewczyna. W fartuchu, z węzełkiem.

– Cześć – powiedziała. – Mogę skorzystać z pralki?

– Oczywiście.

Dziewczyna nie zwróciła uwagi na Martina Becka, ale Rhea powiedziała:

– Nie znacie się. To jest, więc jak się nazywasz?

Martin Beck wstał, podał rękę.

– Martin – powiedział.

– Ingela – przedstawiła się dziewczyna.

– Właśnie się wprowadziła – powiedziała Rhea. – Do mieszkania po Svärdzie.

Zwróciła się do dziewczyny.

– Odpowiada ci mieszkanie?

– Bardzo. Tylko toaleta znów dziś nie działa.

– Cholera. Jutro rano zadzwonię po hydraulika.

– A poza tym wszystko znakomicie. Słuchaj…

– Tak?

– Nie mam proszku do prania.

– Stoi za wanną.

– Jestem bez grosza.

– Nie szkodzi. Nie bierz więcej niż za pięćdziesiąt öre. Możesz mi kiedyś oddać przysługę za pięćdziesiąt öre, otworzyć bramę czy coś takiego.

– Świetnie.

Dziewczyna zniknęła w łazience. Rhea znowu zapaliła papierosa.

– Jest jedna rzecz. To mieszkanie Svärda było dobre. Dwa lata temu je wyremontowałam. Kosztowało tylko osiemdziesiąt miesięcznie. A jednak wyprowadził się.

– Dlaczego?

– Nie wiem.

– Żadnych nieporozumień?

– Nie. Nie miewam nieporozumień z tymi, którzy tu mieszkają. Nie ma powodu. Każdy ma swoje właściwości, ale to jest tylko zabawne.

Martin Beck nie odezwał się. Czuł, że ogarnia go zmęczenie. Zresztą zauważył, że pytania wcale nie są potrzebne.

– Najbardziej dziwaczną właściwością Svärda były cztery zamki przy drzwiach, w domu, gdzie nikt się nie zamyka, chyba że chce mieć zupełny spokój. Wyprowadzając się odkręcił wszystkie łańcuchy i zasuwy i zabrał ten kram. Był równie dobrze zabezpieczony jak nastolatki w dzisiejszych czasach.

– Masz na myśli ochronę przed zarażeniem?

– Tak. Seksualnym. Strażnicy społeczeństwa ubolewają, że dzieci, zwłaszcza dziewczyny, zaczynają kurzyć fajki, jak mają trzynaście lat. Idioci. Wszyscy przecież wiedzą, że jak się ma trzynaście czy tak koło tego, zaczyna się mieć ciągoty do miłości, ale z globulkami i z krążkami dziewczyna jest pewna jak Fort Knox. Nie ma się już czego bać. A kiedyś to człowiek trząsł się ze strachu, że będzie mieć dziecko. Skąd mi się to u licha, wzięło? Dlaczego ja o tym gadam?

Martin Beck roześmiał się.

Zdziwiło go to. Jednak fakt faktem. Roześmiał się.

– Mówiliśmy o drzwiach Svärda – powiedział.

– Tak. I rozruszałeś się. A myślałam, że nie potrafisz. Że już zapomniałeś, jak się trzeba śmiać.

– Może tylko akurat dziś nie jestem w humorze.

Nieudana replika. Po jej twarzy przemknął cień zawodu. Bo przecież miała rację i wiedziała, że ją ma.

– Głupio byłoby nie grać w otwarte karty.

– Przepraszam – powiedział.

– Wprawdzie ja tak na serio nie chorowałam na miłość przed szesnastym rokiem życia. No, ale dawniej było inaczej. Wtedy mówiło się o utwierdzeniu, zresztą to może być jeszcze wcześniej. Teraz można by mówić o utwierdzeniu niepewności. Ktoś się pomylił co do samego sensu pojęcia.

Zdusiła papieros i powiedziała rzeczowo:

– Za dużo gadam. I to zawsze. To tylko jedna z wielu moich słabostek. Chociaż wadą charakteru to nie jest. Dużo mleć językiem to nie jest ułomność charakteru, co?