Martin Beck był w nadspodziewanie dobrym nastroju. Wcale nie miał ochoty opuszczać tej kuchni. Prócz tego był trochę senny. Pewnie od wina. Przez piętnaście miesięcy zupełnie odwykł od picia.
– Prawda, niech to. Chodzi o Svärda.
– Czy miał w mieszkaniu jakieś wartościowe rzeczy?
– Skąd? Dwa krzesła, stół i łóżko. Nędzny dywanik i najniezbędniejsze naczynia. Ubrania prawie wcale. Dlatego z tymi zamkami to musiała być jakaś mania. Wszystkich unikał. Ze mną rozmawiał tylko kiedy musiał.
– Z tego wnoszę, że był ubogi.
Zamyśliła się. Napełniła kieliszek, wypiła.
– Nie jestem tego pewna – powiedziała. – Robił wrażenie chorobliwie skąpego. Komorne wprawdzie płacił, ale zwykle utyskiwał. A przecież tylko osiem dych miesięcznie. I o ile wiem, kupował tylko jedzenie dla psów. Czy dla kotów. Nie pił. W ogóle nie miał wydatków. Więc nawet jeżeli nie miał nic prócz renty, mógł sobie czasem pozwolić na kawałek kiełbasy. Wprawdzie wielu starych ludzi żywi się psimi specjałami, ale płacą wyższe komorne, mają większe życiowe wymagania, chociażby pół butelki słodkiego wina. Svärd nawet radia nie miał. Czytałam w podręczniku psychologii o ludziach, którzy żyli obierkami i pięćdziesiąt lat chodzili w jednym ubraniu, a w materacu mieli setki tysięcy koron. Wiadoma rzecz. Takie zjawisko psychiczne, zapomniałam, jak się nazywa.
– W materacu Svärda nie było pieniędzy.
– I wyprowadził się. To nie było do niego podobne. Nowe mieszkanie z pewnością było droższe. A i przewiezienie gratów też trochę kosztowało. Coś się nie zgadza.
Martin Beck opróżnił kieliszek. Chciałby zostać wśród tych ludzi, ale teraz musiał już iść. Dowiedział się czegoś, co trzeba przemyśleć.
– Pójdę już. Żegnam. Dziękuję.
– Myślałam, że zrobię spaghetti z mięsnym sosem. Jak sama sos przyrządzę, palce lizać. Zostań.
– Nie. Pójdę.
Odprowadziła go na bosaka. Zerknął na pokój dziecinny, gdy go mijali.
– Dzieci są na wsi – powiedziała. – Jestem rozwiedziona. – Po chwileczce dodała. – Ty też?
– Tak.
W drzwiach powiedziała:
– Cześć. Przyjdź znowu. Mam wykłady na uniwersytecie wakacyjnym w dzień, ale po szóstej zawsze jestem w domu.
Krótka pauza. Spojrzała na niego przebiegle i dodała:
– Pogadamy o Svärdzie.
Ze schodów schodził otyły mężczyzna w pantoflach. Z czerwono-żółto-niebieskim znaczkiem ONZ-u na koszuli.
– Rhea – powiedział – żarówka na strychu się przepaliła.
– Weź nową ze schowka – powiedziała. – Wystarczy siedemdziesiąt pięć watów.
– Chcesz zostać – powiedziała do Martina Becka. – Więc zostań.
– Nie, pójdę. Dziękuję za herbatę, kanapki, wino.
Widział, że przez chwilę zastanawiała się, czy nie wypróbować swego wpływu, może posługując się spaghetti jako środkiem nacisku. Zrezygnowała jednak.
– No to jeszcze raz cześć.
– Cześć.
Żadne z nich nie powiedziało: Do zobaczenia.
Ściemniało się już, gdy powlókł się do domu. Myślał o Svärdzie. O Rhei. Od bardzo dawna nié czuł się tak dobrze, ale jeszcze nie był tego świadom.
XXII
Kollberg i Gunvald Larsson siedzieli naprzeciw siebie i wyglądali na ludzi pełnych wątpliwości.
Wciąż jeszcze był czwartek, właśnie wyszli od Buldożera Olssona, pozostawiając go sam na sam z marzeniami o zbliżającym się szczęśliwym dniu, gdy wyśle Wernera Roosa pod klucz i za kraty.
– Co temu Buldożerowi strzeliło do głowy – powiedział Gunvald Larsson. – Czy on rzeczywiście zamierza ot tak sobie, jak gdyby nigdy nic, wypuścić Mauritzona?
Kollberg wzruszył ramionami.
– Na nic lepszego to nie wygląda – powiedział.
– Nie rozumiem, dlaczego nie zleci śledzenia go – podjął Gunvald Larsson. – Istnieją przecież szanse, że to może się bardzo opłacić. A może Buldożer ma co innego na widoku, coś genialnego, jak myślisz?
Kollberg, przecząco potrząsając głową, powiedział:
– Nie, wydaje mi się, że to jest mniej więcej tak: Buldożer woli raczej zrezygnować z tego, co ewentualnie mógłby zyskać śledząc Mauritzona, aniżeli stracić coś, co jest dla niego o wiele cenniejsze.
Gunvald Larsson marszczył brwi.
– A cóż to może być – powiedział. – Nikomu przecież bardziej niż Buldożerowi nie zależy na tym, żeby dostać tę szajkę.
– To prawda – rzekł Kollberg. – Ale czy zastanawiałeś się kiedy nad tym, że chyba nikt z nas nie ma tylu i tak znakomitych źródeł informacji, jak Buldożer. On zna mnóstwo starych oprychów i złodziei, mają do niego ogromne zaufanie, bo nigdy ich nie oszukuje i zawsze dotrzymuje słowa. Polegają na nim, bo wiedzą, że nie obiecuje czegoś, czego nie może dotrzymać. Donosiciele Buldożera to jego najlepsze osiągnięcie.
– Uważasz, że gdyby się wydało, że śledzi swoich kapusiów, gdy już mu dadzą cynk, byłby koniec z zaufaniem i świetnymi informacjami?
– Właśnie – potwierdził Kollberg.
– Mnie się jednak zdaje, że okropnie głupio byłoby stracić taką szansę – powiedział Larsson. – Gdyby zupełnie dyskretnie sprawdzić, gdzie Mauritzon pójdzie i co zrobi, to Buldożer niekoniecznie musiałby się tym martwić.
Spojrzał pytająco na Kollberga.
– Okay – powiedział Kollberg. – Sam właściwie jestem ciekaw, co zamierza pan Trofast Mauritzon. Trofast to imię czy nazwisko?
– Psie imię – powiedział Gunvald Larsson. – On może czasem występuje w roli psa. Ale trzeba raz-dwa, bo wydaje mi się, że go wypuszczą lada minuta. Kto zaczyna?
Kollberg spojrzał na swój nowy zegarek, tej samej firmy i ten sam model jak ten, który przeprał w pralce. Od paru godzin już nie jadł i zaczynał odczuwać głód. Kto się odchudza, musi jadać mało, ale często, wyczytał gdzieś i z uznaniem zaakceptował drugą część tej rady.
– Proponuję, żebyś ty zaczął – powiedział. – A ja będę się tu trzymać w pobliżu telefonu, zadzwoń, jeżeli potrzebna ci będzie pomoc albo zechcesz, żeby cię zmienić, weź mój samochód, nie rzuca się w oczy jak twój.
Podał Larssonowi kluczyki od samochodu.
– Dobrze – powiedział Larsson. Wstał, zapiął marynarkę. – Gdyby Buldożer o mnie pytał, zmyśl coś. Tymczasem. Odezwę się.
Kollberg odczekał dwie minuty, potem poszedł do kantyny, by spałaszować odchudzający posiłek.
Gunvald Larsson nie musiał długo czekać. Mauritzon zszedł ze schodów, zawahał się chwilę i ruszył w stronę Agnegatan. Skręcił na prawo, wszedł w Hantverskargatan, zboczył w lewo i zatrzymał się na przystanku autobusowym przy Kungsholmstorg.
A Gunvald Larsson – w bramie trochę dalej.
Był świadom trudności swego przedsięwzięcia. Przy jego wzroście i okazałości trudno było ukryć się nawet w gęstym tłumie, to raz, a po drugie, Mauritzonowi wystarczyłoby jedno spojrzenie, żeby go poznać. Jeżeli Mauritzon zamierzał pojechać autobusem, Larsson nie mógł pojechać tym samym, nie zostając wykrytym. Na postoju po przeciwnej stronie ulicy stała wolna taksówka, miał nadzieję, że nie zostanie zajęta, zanim jemu będzie potrzebna. Bo nie wziął samochodu Kollberga.