Wyjąwszy trzytygodniowe zastępstwo w centralce telefonicznej i dwa tygodnie zatrudnienia przy pakowaniu chleba w wielkiej piekarni, przez całą jesień 1970 Monita była bezrobotna. Nic by nie miała przeciw temu, że jest wolna, przyjemnie było móc dłużej pospać rano i być całe dnie z Moną i gdyby nie brak pieniędzy, brakiem pracy wcale by się nie martwiła. Chęć dalszego kształcenia się malała z biegiem czasu; na co się zdało tracić czas i energię i zaciągać długi na naukę, jeżeli jedyną zapłatą za ten trud było tylko parę bezwartościowych świadectw i ewentualne zadowolenie, że się odrobinę wzbogaciło swe wiadomości. Co więcej, zaczęła podejrzewać, że potrzeba czegoś więcej niż wyższych zarobków i przyjemniejszych warunków pracy, zanim uczestnictwo w industrialno-kapitalistycznym systemie będzie miało jakikolwiek sens.
Na Boże Narodzenie pojechała z Moną do swojej starszej siostry, do Oslo. Rodzice pięć lat temu zginęli w wypadku samochodowym i siostra była jej jedyną rodziną. Od śmierci rodziców spędzanie Bożego Narodzenia u siostry stało się tradycją. By zdobyć pieniądze na bilety, zastawiła w lombardzie obrączki rodziców i parę innych odziedziczonych klejnocików, w Oslo była dwa tygodnie, do Sztokholmu wróciła po Nowym Roku. Przybyło jej trzy kilo i od dawna nie czuła się tak rześka.
W lutym tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego pierwszego Monita skończyła dwadzieścia pięć lat. Minął rok od czasu, kiedy Peter ją opuścił, i była zdania, że bardziej się zmieniła przez ten rok niż przez cały czas małżeństwa. Dojrzała, odkryła w sobie nowe cechy i – to było dobre. Ale stała się także bardziej twarda, zrezygnowana i trochę zgorzkniała – a to nie było dobre.
Przede wszystkim odczuwała osamotnienie.
Jako samotna matka sześcioletniego dziecka, które wymagało ciągłego zajmowania się nim, w wielkiej czynszowej kamienicy na przedmieściu, gdzie wszyscy strzegli swej odrębności, bez pracy i bez pieniędzy, nie miała możliwości przełamania tej izolacji.
Dawni przyjaciele i znajomi przestali się odzywać, sprzykrzyło im się. Rzadko mogła wychodzić z domu, bo nie chciała zostawiać córki samej, a brak pieniędzy sprawiał, że nie mogła sobie pozwolić na rozrywki. Po rozwodzie z początku zdarzało się, że ktoś z kolegów ją odwiedzał, ale do Hökarängen było daleko, wkrótce się im sprzykrzyło. W dodatku czasami bywała taka przygnębiona, pewnie robiła żałosne wrażenie i odstraszała wszystkich.
Chodziła z córką na długie spacery, znosiła paki książek z biblioteki, czytała je w godzinach ciszy i samotności, kiedy Mona spała. Telefon rzadko dzwonił, ona też nie miała do kogo dzwonić, i gdy go w końcu wyłączono, bo nie zapłaciła rachunku, nie zauważyła różnicy. We własnym domu czuła się jak więzień, pomału jednak zaczynała tę niewolę odczuwać jako coś jedynie pewnego, a rzeczywistość za ścianami smutnego podmiejskiego mieszkania wydawała się coraz bardziej nierealna i obca.
Nocami, gdy wędrowała z pokoju do kuchni i z powrotem, zbyt zmęczona, żeby czytać, zbyt niespokojna, żeby zasnąć, wydawało jej się czasami, że zwariuje. Czuła, że niewiele brakuje, że przekroczy granicę, bariery pękną i szaleństwo wybuchnie.
Często myślała o samobójstwie, uczucie beznadziejności i strachu wiele razy były tak silne, że jedynie myśl o dziecku stawała na przeszkodzie do odebrania sobie życia.
Ogromnie martwiła się o dziecko, zdarzało się, że myśląc o przyszłości córki płakała z rozpaczy i bezsilności. Pragnęła, by jej dziecko wzrastało w środowisku ludzkiej ufności i ciepła, gdzie ludzie nie są sobie wrogami przez ustawiczny mus pogoni za władzą, pieniędzmi i pozycją socjalną, gdzie słowa „kupować” i „posiadać” nie są synonimem szczęścia. Chciała dać swemu dziecku szansę rozwijania własnej indywidualności, szansę uniknięcia takiego uformowania, by pasowała do jednej z przegródek, którymi społeczeństwo rozporządzało. Chciała, by jej dziecko zaznało radości pracy, wspólnoty, pewności, by mogło żyć duchowo rozbudzone.
Wydawało jej się, że nie jest nadmiernym żądaniem, chcieć dla córki tego, co jest podstawowym założeniem godnej człowieka egzystencji, wiedziała jednak, że jej marzenia nie urzeczywistnią się, póki będą mieszkać w Szwecji. Tylko skąd miała wziąć środki na wydostanie się stąd. Groziło jej raczej, że rozpacz i zwątpienie przejdą w poddanie się i apatię.
Po powrocie z Oslo postanowiła, że weźmie się w garść i postara wybrnąć ze swej sytuacji. By uzyskać większą swobodę, a jednocześnie zapobiec zbytniemu odizolowaniu Mony, po raz dziesiąty spróbowała umieścić ją w pobliskim przedszkolu. Ku jej zdumieniu, nareszcie było miejsce, mogli Monę przyjąć od zaraz.
Monita bez większej wiary zaczęła odpowiadać na ogłoszenia w dziale „pracownicy poszukiwani”. Przez cały czas zastanawiała się nad wielkim problemem: Jak postąpić, by zdobyć pieniądze. Na radykalną zmianę warunków życia potrzebowała dużo pieniędzy. Za wszelką cenę chciała wydostać się z kraju; tu czuła coraz większe obrzydzenie, coraz większą nienawiść do społeczeństwa chlubiącego się dobrobytem, choć ten dobrobyt był zastrzeżony dla niewielu uprzywilejowanych, a jedynym przywilejem większości było kręcić się w kieracie utrzymującym tę maszynę na chodzie.
Raz po raz rozważała różne możliwości zdobycia kapitału i nie dochodziło do żadnego rozwiązania problemu. Próbować zarobić tyle pieniędzy w uczciwy sposób, to niemożliwe; jak dotąd po potrąceniu podatku zostawało jej z pensji na komorne i życie, nigdy nie udało się nic zaoszczędzić.
Wygrać wielką sumę w lotka, mało prawdopodobne, choć co tydzień składała kupony, by móc mieć przynajmniej nadzieję. Nie miała nikogo, kto mógłby jej zapisać majątek w testamencie. Przypuszczalnie też żaden śmiertelnie chory milioner nie zacznie się o nią starać, by w noc poślubną wyciągnąć nogi.
Były dziewczęta zarabiające masę pieniędzy prostytucją, jedną taką znała nawet osobiście. Obecnie nie trzeba nawet chodzić po ulicy, można mianować się modelką i założyć atelier pozowania albo zacząć pracę w jakimś instytucie masażu czy sex klubie. Sama jednak myśl o tym była dla niej odrażająca.
Pozostawało ukraść pieniądze – tylko jak i gdzie? Z pewnością jest za uczciwa na to, żeby się udało. Chwilowo spróbuje znaleźć jakąś dobrą robotę. Poszło łatwiej, niż ośmielała się marzyć.
Dostała miejsce kelnerki w znanej i mającej dużą frekwencję lunch-restauracji, w centrum. Wygodne i niedługie godziny pracy i spore szanse niezłego zarobku napiwkami. Jednym z gości przywiązanych do tej restauracji był Filip Trofast Mauritzon.
Pewnego dnia usiadł przy jednym ze stolików Monity i zamówił golonkę w sosie chrzanowym, niepokaźny lecz schludny mężczyzna niewielkiego wzrostu. Płacąc powiedział do niej coś przyjaźnie żartobliwego, lecz nic w nim nie było takiego, co by skłoniło Monitę do zwrócenia na niego uwagi. Z drugiej strony i w Monicie nie było nic, co mogłoby specjalnie zainteresować Mauritzona, przynajmniej tak od razu.
Monita miała dość pospolity wygląd, co sobie z czasem sama uświadomiła, ludzie, którzy ją raz czy dwa widzieli, rzadko poznawali ją przy następnym zobaczeniu. Miała ciemne włosy, szaroniebieskie oczy, zdrowe zęby i regularne rysy. Wzrost średni, metr sześćdziesiąt pięć, budowa ciała normalna, waga sześćdziesiąt kilo. Byli mężczyźni, którzy uważali, że jest ładna, ale dopiero gdy ją bliżej poznali.