Monita nie miała nic przeciw roli jego asystentki, zlecenie wykonała poprawnie. Dostała na koszty podróży i paręset koron honorarium.
Ten łatwy i jakże potrzebny zarobek powinien był rozpalić w niej pożądliwość, a jednak po zastanowieniu się zajęła wobec przypuszczalnych przyszłych zleceń stanowisko pełne sprzeczności.
Pieniądze, owszem bardzo się liczyły, ale jeżeli już miała ryzykować, że wpadnie, może nawet trafi do więzienia, chciała przynajmniej wiedzieć za co. Żałowała, że nie zajrzała do tej paczki, podejrzewała, że Mauritzon ją oszukał. Postanowiła, że odmówi, jeśli ją znowu poprosi. Nie ma ochoty biegać jako posłaniec z paczkami, które może zawierają opium, a może bombę zegarową.
Mauritzon chyba intuicyjnie wyczuł jej nastrój, bo o żadną więcej przysługę nie poprosił. W stosunku do niej nie zmienił się, ona jednak z upływem czasu zaczynała dostrzegać pewne jego ujemne strony, na które przedtem nie zwróciła uwagi. Zauważyła, że często ją okłamuje, zupełnie niepotrzebnie, bo nigdy nie pytała, co robi między ich spotkaniami, nigdy go nie przypierała do muru. Zaczęła też pojmować, że daleko mu do złodzieja-gentlemana, raczej jest drobnym handlarzem spraw zakazanych, gotowym podjąć się za pieniądze wszystkiego.
W pierwszych miesiącach nowego roku spotykali się rzadko, co spowodowane było nie tyle coraz trzeźwiejszym osądem Monity, ile raczej tym, że Mauritzon miał mnóstwo roboty i często wyjeżdżał. Monita nie miała powodu podejrzewać, że mu się sprzykrzyła, gdy tylko miał wolny wieczór, usiłował go spędzić z nią sam na sam. Raz ktoś do niego przyszedł, kiedy ona tam była. Zdarzyło się to wieczorem, w początku marca: dwaj panowie, młodsi od Mauritzona, nazywali się Mohrén i Malmström, mieli z nim chyba jakieś wspólne interesy. Jeden z nich dość się jej podobał, ale już ich więcej nie spotkała.
Dla Monity zima tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego drugiego roku była przykrym okresem. Restauracja, w której pracowała, zmieniła właściciela, została przerobiona na pub, przez co straciła starych bywalców, a nie udało jej się zwabić nowych, w końcu więc personelowi wymówiono, a lokal stał się salą gry w bingo. Monita znów była bezrobotna i czuła się bardziej niż przedtem samotna, bo Mona w dni powszednie była w przedszkolu, a w święta chodziła bawić się do koleżanek.
Gniewało ją, że nie potrafi zerwać z Mauritzonem, choć właściwie irytował ją tylko wtedy, gdy go nie było, kiedy się spotykali, dobrze się czuła w jego towarzystwie, pochlebiało jej, że najwidoczniej był zakochany. Poza tym, prócz Mony, był jedyną istotą, której była potrzebna.
Teraz, kiedy nie miała zajęcia, chodziła czasami w dzień do mieszkania przy Armfeltsgatan, gdy miała pewność, że jego nie ma w domu. Lubiła tam przesiadywać, czytać, słuchać płyt, albo łazić wśród rzeczy, które wciąż wydawały się jej obce, choć powinna już do nich przywyknąć. Prócz paru książek i płyt nie było w jego mieszkaniu nic, co chciałaby mieć u siebie, a jednak dziwnie dobrze się tu czuła.
Mauritzon nie dał jej klucza do swego mieszkania, raz tylko pożyczył, wtedy kazała sobie dorobić klucz. Był to jedyny zamach na jego niezależność i z początku miała z tego powodu wyrzuty sumienia.
Bardzo dbała o to, żeby nic nie zdradziło jej bytności w mieszkaniu i chodziła tam tylko wtedy, kiedy była pewna, że wyjechał. Zastanawiała się nieraz, jak by zareagował, gdyby się dowiedział. Zdarzało się oczywiście, że niuchała wśród jego rzeczy, ale nigdy nie znalazła nic specjalnie obciążającego. I nie po to dorobiła klucz, żeby móc niuchać, tylko po to, żeby móc tu bywać bez czyjejkolwiek wiedzy. Nikt jej nie szukał, nikogo nie obchodziło, gdzie przebywa, a jednak doznawała tu uczucia niezależności i niedostępności, podobnie jak w dzieciństwie, gdy bawiąc się w chowanego znalazła taką kryjówkę, że nikt nigdy nie mógł jej tam znaleźć. Gdyby poprosiła, dałby jej pewnie klucz, tylko to by popsuło wszystko.
Pewnego dnia w połowie kwietnia Monita czuła się ogromnie podniecona i niespokojna. Poszła do mieszkania przy Armfeltsgatan. W nadziei, że kiedy usiądzie w najpiękniejszym z brzydkich foteli Mauritzona i zagra sobie na gramofonie Vivaldiego, zazna tego osobliwego uczucia wolności i całkowitej niezależności.
Mauritzon był w Hiszpanii, miał wrócić następnego dnia.
Powiesiła w przedpokoju płaszcz i torebkę, wyjąwszy z niej przedtem papierosy i zapałki i poszła do living-roomu. Był taki jak zawsze, i jak zawsze wysprzątany starannie.
Mauritzon sam sprzątał. Na początku znajomości spytała, dlaczego nie znajdzie sobie sprzątaczki, a on odpowiedział, że lubi sprzątać i ani myśli odstąpić tej przyjemności komu innemu.
Położyła zapalniczkę i zapałki na szerokiej poręczy fotela i poszła do drugiego pokoju nastawić gramofon. Założyła Cztery pory roku i słuchając pierwszych tonów Wiosny przyniosła z kuchni spodeczek i usadowiwszy się w fotelu postawiła go na poręczy.
Myślała o Mauritzonie i o tym, jak ubogi jest ich stosunek. Znają się już rok, a ich uczucia ani się pogłębiły, ani dojrzały, raczej odwrotnie. Nie mogła sobie przypomnieć, o czym rozmawiają, może dlatego, że nigdy nie mówili o czymś ważnym. Siedząc w jego ulubionym fotelu i patrząc na półkę z tymi głupawymi figurkami i wazonikami, stwierdziła, że Mauritzon sam jest niebywale śmieszną figurą i po raz setny zadawała sobie pytanie, dlaczego nie gwizdnie na niego i nie postara się o jakiegoś prawdziwego mężczyznę.
Zapaliła papierosa i wydmuchując wąską strużkę dymu pod sufit, pomyślała, że trzeba zapomnieć o tym głupku, nim zupełnie straci humor. Usadowiła się wygodniej, zamknęła oczy i próbowała nie myśleć o niczym, poruszając ręką w takt muzyki. W środku frazy largo strąciła spodek, spadł i rozbił się.
– O cholera – mruknęła.
Poszła do kuchni. Otworzyła szafkę pod zlewozmywakiem i po omacku sięgnęła po szczotkę. Stała zwykle koło torby z odpadkami. Teraz jej tam nie było. Przykucnęła i zajrzała do szafki. Szczotka leżała na podłodze. Kiedy się po nią schyliła, zobaczyła teczkę schowaną za torbą z odpadkami. Stara, zniszczona teczka, nigdy przedtem jej nie widziała. Może postawił ją tam, żeby znieść na dół, bo za duża była, żeby ją wrzucić do zsypu.
Potem odkryła, że teczka jest owiązana sznurem i to kilkakrotnie, a sznur zawiązany na mocny węzeł. Podniosła teczkę. Była ciężka. Teraz ogarnęła ją ciekawość, ostrożnie rozplatała sznurek, usiłując zapamiętać, jak był związany. Otworzyła teczkę. Była wypełniona kamieniami, czarne płaskie kawały łupku; niedawno gdzieś widziała podobne. Zmarszczyła czoło, wyprostowała się, wyrzuciła papierosa do zlewu, uważnie przyjrzała się teczce. Dlaczego wypchał teczkę kamieniami, związał i schował pod zlewozmywakiem?
Teczka z prawdziwej skóry, z pewnością była kiedyś elegancka i droga. Po wewnętrznej stronie klapy nie miała inicjałów. Pewna osobliwość zwróciła uwagę Monity. Ktoś obciął rogi w dnie teczki, ostrym nożem albo brzytwą i to niedawno, na brązowej skórze wyraźnie znaczyły się świeże nacięcia.
Nagle pojęła, co zamierzał zrobić z tą teczką: utopić ją w morzu. Albo może w Strömmen. Dlaczego? Schyliła się, zaczęła wyjmować kamienne płytki z teczki i układać je na podłodze, przypomniało jej się przy tym, gdzie widziała takie kamienie. Tu w bramie, przy wyjściu na podwórze leżała ich cała sterta. Wyglądało na to, że zamierzają brukować podwórko. Musiał z bramy przynieść te kamienie.
Teczka była prawie opróżniona, kiedy palce natrafiły na coś gładkiego i twardego. Podniosła ten przedmiot i przyglądała mu się, a myśl od dawna tkwiąca w jej podświadomości wolno przybierała wyraźniejszą formę.