Może to jest właśnie rozwiązanie; może w tym stalowym, błyszczącym przedmiocie kryje się wolność, o jakiej marzy.
Pistolet miał ze dwadzieścia centymetrów długości, grubą lufę, mocną kolbę, a na niebieskawo mieniącej się stali widniała nazwa: Llama. Zważyła broń w dłoni. Ciężka.
Monita przeszła do przedpokoju i włożyła pistolet do swojej torebki. Potem wróciła do kuchni, ponownie wypełniła teczkę kamieniami, owiązała sznurem, usiłując takie same węzły zasupłać, wreszcie wstawiła teczkę na miejsce, na którym ją znalazła.
Zmiotła szkło w pokoju, wyniosła do zsypu. Zamknęła gramofon, płytę umieściła tam, gdzie powinna stać, wyjęła ze zlewu niedopałek i spuściła z wodą w toalecie, włożyła płaszcz, torebkę przewiesiła przez ramię i przed wyjściem skontrolowała, czy wszystko jest w porządku. Upewniła się, że ma klucz w kieszeni, zatrzasnęła drzwi i zbiegła ze schodów.
W domu się zastanowi.
XXV
W piątek siódmego lipca Gunvald Larsson wstał bardzo wcześnie, choć nie równo ze słońcem, bo to byłoby niedorzeczne. Tarcza słoneczna wzeszła nad horyzontem Sztokholmu już dwanaście po trzeciej.
O wpół do siódmej był już wykąpany, ubrany i po śniadaniu, a o siódmej znalazł się na schodach segmentowego domku przy Sångarvägen w Sollentunie, tego samego domku, który przed czterema dniami odwiedził Einar Rönn.
Wiele miało się wydarzyć tego piątku, Mauritzon miał ponownie zostać skonfrontowany z Buldożerem Olssonem, a charakter spotkania będzie mniej kordialny, można mieć nadzieję. Nadeszła też pora, żeby przyłapać Malmströma i Mohréna i udaremnić ich wielki skok.
Lecz nim grupa specjalna na serio zacznie działać, Gunvald Larsson chciał rozwiązać pewien mały, ale od tygodnia go intrygujący problem. W porównaniu z całością był to drobiazg, ale irytujący drobiazg. Chciał go unicestwić, a tym samym sam sobie udowodnić, że słusznie rozumował i wyciągnął właściwy wniosek.
Sten Sjögren nie zerwał się równo ze słońcem. Dobrą chwilę potrwało, nim otworzył, ziewając i zawiązując pasek szlafroka.
Gunvald Larsson bez wrogości przystąpił od razu do rzeczy.
– Okłamał pan policję – powiedział.
– Okłamałem?
– Przed tygodniem dwa razy opisał pan tego napastnika, który na pierwsze wejrzenie wydawał się kobietą. Wyczerpująco opowiadał pan o samochodzie, jakim ta osoba posłużyła się w ucieczce, i o dwóch mężczyznach, którzy siedzieli w samochodzie, marki renault szesnaście.
– Zgadza się.
– W ubiegły poniedziałek powtórzył pan to słowo w słowo pierwszemu asystentowi, który przyjechał tu na rozmowę.
– To też się zgadza.
– Zgadza się i to, że prawie wszystko było zmyśleniem i kłamstwem.
– Opisałem tę blondynkę jak mogłem najlepiej.
– Tak, bo wiedział pan, że wiele innych osób też widziało napastnika. Był pan także dostatecznie sprytny, by liczyć się z tym, że przypuszczalnie wypadek w lokalu banku został sfilmowany.
– Ja naprawdę sądzę, że to była kobieta.
– Dlaczego?
– Nie wiem. Jakiś instynkt działa, kiedy chodzi o dziewczyny.
– Tym razem instynkt zawiódł. Ale nie dlatego tu przyjechałem. Chcę, żeby się pan przyznał, że historia o samochodzie i dwóch mężczyznach była zmyślona.
– Dlaczego pan chce?
– Powody nie mają nic do rzeczy. Są zresztą natury prywatnej.
Sjögren nie był już zaspany. Patrząc na Gunvalda Larssona rzekł wolno i z namysłem:
– O ile mi wiadomo, nie jest przestępstwem składać zeznania niepełne albo nieprawdziwe, póki się nie zeznaje pod przysięgą.
– Tak jest.
– W takim razie nasza rozmowa nie ma sensu.
– Nie dla mnie. Chcę sam skontrolować. Powiedzmy, że doszedłem do pewnego wniosku i chcę wiedzieć, czy jest słuszny.
– I jakiż to wniosek?
– Że nie wmawiał pan w policję zmyślonych historyjek dla własnej korzyści.
– Dość jest w naszym społeczeństwie takich, którzy myślą tylko o własnej korzyści.
– Ale nie ty?
– Usiłuję w każdym razie unikać tego. Mało kto to rozumie. Moja żona na przykład nie rozumiała. Dlatego nie mam już żony.
– Uważasz, że napadanie na banki jest słuszne i że policja to naturalny wróg ludu?
– Coś w tym rodzaju można by myśleć. Choć to nie tak zupełnie proste.
– Obrabować bank i zabić nauczyciela gimnastyki to żaden czyn polityczny.
– Nie, tu i teraz nie. Ale można na to spojrzeć ideologicznie. Poza tym istnieje perspektywa historyczna. Czasem można napaść na bank z powodów czysto politycznych. Na przykład podczas rewolucji w Irlandii. Protest może być także nieświadomy.
– Uważasz, że zwykłych przestępców można uznać za rodzaj rewolucjonistów?
– To jest myśl – powiedział Sjögren. – Ale nawet wybitni tak zwani socjaliści odrzucają ją. Czy czytujesz Artura Lundkvista?
– Nie.
Gunvald Larsson czytywał przeważnie Julesa Regis i podobnych autorów. Teraz właśnie brnął przez produkcję S. A. Dusesa. Ale to nic wspólnego z tą sprawą nie miało. Jego literackie zainteresowania wynikały z potrzeby rozrywki, nie odczuwał pragnienia kształcącej lektury.
Gunvald Larsson długą chwilę milczał. W końcu powiedział:
– A więc nie było beżowego renaulta?
– Nie.
– Ani nienaturalnie bladego szofera, ani ubranego na czarno chłopaka, który przypominał Harpo Marxa?
– Nie.
Gunvald Larsson pokiwał głową. I dorzucił:
– Napastnik jest już prawie ujęty. I nie jest to żaden nieświadomy rewolucjonista, tylko nędzny szczur, który na gapę jedzie na kapitalizmie, żyje na lewo z pornografii i narkotyków i ani trochę nie myśli o korzyści innych. Tylko o swojej własnej. A żeby ratować własną skórę, od razu sypnął kamratów.
Sjögren wzruszył ramionami.
– I takich też nie brak – powiedział. – W każdym razie ten, kto obrabował bank… Czy to już wszystko, co chciałeś wiedzieć?
– Tak, wszystko. Zegnam.
– Żegnam – powiedział Sjögren. Wyglądał na ogromnie zaskoczonego, lecz Gunvald Larsson tego nie widział, bo już wyszedł, nie słyszał też ostatniej wypowiedzi Sjögrena: – W każdym razie jestem zupełnie pewien, że to była dziewczyna.
O tej samej wczesnej porze pani Svea Mauritzon piekła ciastka w swej kuchni, w Jönköping przy Pilgatan, gdyż syn marnotrawny zawitał do domu i trzeba go było ugościć świeżymi cynamonowymi bułeczkami do porannej kawy. W błogiej nieświadomości, jakich określeń używano właśnie, mówiąc o jej synu, w domku segmentowym o trzydzieści mil stąd, zaznawała pełni szczęścia, bo gdyby usłyszała, że ktoś jej oczko w głowie nazywa szczurem, natychmiast przyłożyłaby takiemu osobnikowi wałkiem do ciasta.
Ostry dźwięk dzwonka u drzwi zburzył poranny spokój, szybko postawiła na płycie zlewozmywaka blachę ze świeżo wyjętymi z pieca precelkami z cynamonem, wytarła ręce o fartuch i pospieszyła do drzwi drobnym człapiącym krokiem, powłócząc przydeptanymi pantoflami. Zobaczywszy na zegarze szafkowym, że jest dopiero wpół do ósmej, lękliwie rzuciła okiem na zamknięte drzwi sypialni.
Tam spał jej chłopiec; posłała mu w bawialni na tapczanie, ale zegar z wahadłem mu przeszkadzał, w środku nocy zbudził ją i zamienili się miejscami. Strasznie był przepracowany, biedne dziecko, musiał się porządnie wyspać. A ona była głucha jak pień, prawie nic nie słyszała, zegar jej nie przeszkadzał.
Za drzwiami stało dwóch rosłych mężczyzn. Nie bardzo słyszała, co mówili, ale byli natarczywi i domagali się możności pomówienia z jej synem. Na próżno usiłowała wytłumaczyć, że jest za wcześnie i że może zechcą przyjść nieco później, gdy syn się wyśpi. Byli nieustępliwi, twierdzili, że sprawa jest niesłychanie ważna, w końcu więc niechętnie poszła do syna i zbudziła go ostrożnie. Dźwignął się na łokciu, spojrzał na stojący na nocnym stoliku budzik i powiedział wzburzony: