– Tylko o kontrolę balistyczną.
– Tylko! I o jakąż to, jeżeli można spytać? Komu się tylko podoba, każdy tu wszystko przysyła. Mamy stosy przedmiotów do zbadania, a personelu brak. W tych dniach dostaliśmy od Melandera przenośny klozet. Chce wiedzieć, ile osób w niego srało. Pełny aż po brzegi, ze dwa lata pewnie go nie opróżniali.
– Nieprzyjemne.
Frederik Melander był specjalistą od wykrywania zbrodni i przez kilka lat należał do najcenniejszych współpracowników Becka. Przeniesiono go jednak do brygady kradzieży, prawdopodobnie w nadziei, że uda mu się zaradzić całkowitemu bałaganowi, jaki tam panował.
– Nie – powiedział Hjelm – nie mamy przyjemnej pracy. Tylko jakoś nikt tego nie rozumie. Komendant główny od wielu lat tu u nas nie był. Zeszłej wiosny prosiłem o rozmowę z nim, polecił przekazać pozdrowienia i wiadomość, że w najbliższym czasie jest zajęty. W najbliższym czasie, co?
– Wiem, że wy tam macie piekło.
– Łagodnie to określając – powiedział Hjelm odrobinę bardziej pojednawczo. – Nie możesz mieć pojęcia, jak tu jest, wdzięczni jednak jesteśmy za najmniejszą zachętę i zrozumienie. Tylko, że nigdy się nie zdarzają.
Hjelm był nieprawdopodobnym zadziorą, ale świetnym pracownikiem, w dodatku łasym na pochlebstwa.
– Aż dziw, że zdążacie ze wszystkim – powiedział Martin Beck.
– Więcej – odpowiedział Hjelm dość przyjaźnie – to cud. A co to za balistyczne pytanie miałeś?
– Chodzi o kulę, z której oddano śmiertelny strzał. Zabity nazywał się Svärd, Karl Edvin Svärd.
– Aha, Svärd. Znam ten wypadek. Typowy. Twierdzą, że to samobójstwo. Obducentka przysłała kulę bez wyjaśnienia, co trzeba z tym zrobić. Może pozłocić i wysłać do muzeum policyjnego? Albo może dano nam do zrozumienia: „też możesz sobie kiedyś życie odebrać”?
– Co to za pocisk?
– Kula pistoletowa. Zużyta. Nie masz broni?
– Nie.
– Więc jakże to może być samobójstwo?
Trafne pytanie.
Martin Beck przysunął sobie blok.
– Czy ma jakieś cechy charakterystyczne?
– Pewnie. Można przypuszczać, że pochodzi z automatu, czterdziestkipiątki. Takich jest wiele. Ale jeżeli przyślesz łuskę, możesz oczywiście otrzymać dokładniejsze dane.
– Łuski nie znalazłem.
– Nie znalazłeś? Co ten Svärd właściwie robił, kiedy się zastrzelił?
– Nie wiem.
– Ludzie z taką kulą w ciele nie bywają zbyt ruchliwi – powiedział Hjelm. – Nie mają dużego wyboru. Przeważnie zdążą tylko upaść i umrzeć.
– Słusznie – powiedział Martin Beck. – Dziękuję ci.
– Za co?
– Za pomoc. I życzę szczęścia.
– Tylko bez makabrycznych żartów, wypraszam sobie – powiedział Hjelm i odłożył słuchawkę.
Tak więc przedstawia się sprawa. Czy sam Svärd, czy też ktoś inny oddał śmiertelny strzał, to ów ktoś nic nie ryzykował. Z czterdziestkąpiątką można mieć pewność, że się osiągnie zamierzony cel, nawet jeżeli nie trafi się prosto w serce.
Co mu właściwie dała ta rozmowa? Kula niewiele znaczy jako dowód, póki nie ma się broni, z której została wystrzelona, a przynajmniej łuski. Był jednak jeden pozytywny szczegół. Hjelm powiedział automat, czterdziestkąpiątką, a znany był z tego, że nie udziela informacji, za które nie mógłby wziąć pełnej odpowiedzialności. A więc Svärd został zastrzelony z pistoletu automatycznego.
Poza tym wszystko było dalej niepojęte. Wszystko wskazywało, że Svärd raczej nie popełnił samobójstwa, a nikt inny nie mógł go zastrzelić.
Martin Beck pracował dalej. Zaczął od banków, bo wiedział z doświadczenia, że to potrwa. Wprawdzie dyskrecja szwedzkich banków nie mogłaby być przedmiotem przechwałek, ale ilość tych instytutów przechowywania pieniędzy jest duża, a z powodu nędznych procentów sporo małych ciułaczy woli umieszczać swe grosiwo w którymś z sąsiednich krajów, przede wszystkim w Danii.
Więc dzwonił. Tu policja. Chodzi o osobę tak a tak nazywającą się, data urodzenia taka, miejsce zamieszkania jeden z następujących adresów. Czy ta osoba posiada jakieś konto lub może sejf.
Pytanie pozornie proste, ale trzeba je było stawiać wielokrotnie. W dodatku był już piątek tuż przed porą zamknięcia urzędów. Nie można było liczyć na odpowiedź wcześniej niż w początku następnego tygodnia.
Trzeba się także porozumieć ze szpitalem, gdzie Svärd przebywał, ale to odłożył do poniedziałku. Gdyż z urzędniczego punktu widzenia piątek miał się już ku końcowi. Martin Beck nie wiedział, co się o tej porze działo, że w Sztokholmie panował zupełny chaos, policja była rozhisteryzowana, a znaczna część mieszkańców ogarnięta paniką, gdyż na tę część Wenecji Północy, jaką widział z okna swego pokoju, składała się cuchnąca spalinami jezdnia i tereny przemysłowe, widok nie był więc bardziej odstręczający niż zwykle.
O siódmej jeszcze był w biurze, choć dzień pracy dawno się skończył i w sprawie dochodzenia nie mógł już działać. Rezultat trudów tego dnia był wątły. Jedynym realnym osiągnięciem była pewna obolałość palca, którym nakręcał kolejne numery telefonu.
Jego ostatnią służbową czynnością było wyszukanie w książce telefonicznej numeru Rhei Nielsen. Podane było tylko nazwisko bez zawodu i już sięgał do tarczy, gdy zdał sobie sprawę, że nie ma o co zapytać, w każdym razie o nic, co dotyczyłoby Svärda.
Samooszukiwanie się, że to ma być działalność służbowa. Chciał po prostu dowiedzieć się, czy ona jest w domu, a jedyne pytanie, jakie mógł postawić, było zupełnie proste: Czy mogę wpaść na chwilę?
Martin Beck cofnął rękę i ułożył tomy książki telefonicznej na właściwym miejscu. Potem sprzątnął z biurka, wyrzucił zbędne karteczki z zapiskami, ułożył długopisy na podstawce.
Wszystko to robił powoli i starannie, udało mu się w ten sposób zająć sobie zdumiewająco wiele czasu. Z pół godziny poświęcił reperowaniu długopisu z zepsutą sprężynką, nim uznał go za nie nadający się do użytku i wyrzucił do kosza.
Dom policji na Söder był prawie pusty, gdzieś w pobliżu rozlegały się wzburzone głosy paru kolegów, prowadzących dyskusję. Wcale nie był ciekaw, o czym mówią.
Opuścił budynek i poszedł do stacji kolei podziemnej. Długo czekał na zielony pociąg, który z zewnątrz wyglądał porządnie, wnętrze miał jednak zdewastowane, powycinane siedzenia, wszystko, co się dało wykręcić, wykręcone, co się dało podrzeć, podarte. Wysiadł na Starym Mieście i poszedł do domu.
Przebrawszy się w piżamę zajrzał do lodówki w poszukiwaniu piwa i do spiżarni w poszukiwaniu wina, choć dobrze wiedział, że ich tam być nie powinno. Otworzył puszkę rosyjskich krabów i zrobił sobie kanapki. Wyjął butelkę wody mineralnej. Nic nie można było zarzucić smakowi jedzenia, raczej odwrotnie, a jednak okropnie smutno było przeżuwać je samotnie. Równie smutno było i w środę, tylko wtedy jeszcze nie miało to znaczenia.
Ogarnięty potrzebą działania położył się do łóżka z jedną z wielu nie przeczytanych książek. Wybrał na chybił-trafił zbeletryzowaną opowieść o bitwie na Morzu Jawajskim, Raya Parkinsa. Przeczytał ją całą i uznał, że jest licha. Nie rozumiał, po co ją właściwie przetłumaczono na szwedzki, spojrzał, jakie wydawnictwo to zrobiło. Norstedt. Dziwne.
W The Two-Ocean War Samuel Eliot Morison ten sam temat bardziej szczegółowo i o ileż ciekawiej wyczerpał na dziewięciu stronach, niż to się Parkinsowi udało na dwustu pięćdziesięciu siedmiu.
Przed zaśnięciem myślał o spaghetti z mięsnym sosem. Odczuwał jednocześnie coś, co przypominało wyczekiwanie na dzień jutrzejszy.