Pewnie to nieumotywowane uczucie sprawiło, że sobota i niedziela wydały mu się tak nieznośnie bez sensu i treści. Pierwszy raz od lat nie odpoczywał i czuł się dotkliwie odseparowany. Wyszedł z domu, w niedzielę pojechał nawet parostatkiem do Mariefred, nie pomogło. I poza domem czuł się odseparowany, w jego sposobie życia było coś do gruntu niewłaściwego i nie zamierzał tego dłużej znosić z taką jak dawniej obojętnością. Obserwując ludzi dokoła doznawał wrażenia, że wielu znajduje się w podobnej sytuacji, tylko albo tego nie dostrzegają, albo nie mają odwagi przyznać się do tego.
W poniedziałek nad ranem znowu jechał konno. Guiteau wyglądał jak Carradine i strzelał z automatu, z czterdziestkipiątki, a gdy Martin Beck dopełnił rytualnego obrządku ofiary, podeszła Rhea Nielsen i spytała: „Co ty u diabła robisz?”
Później siedział w domu policji na Söder i pracował telefonicznie. Zaczął od szpitala onkologicznego. Na odpowiedź nie czekał długo, tylko była dość niezadowalająca. Svärd został tam przyjęty w poniedziałek szóstego marca. Już następnego dnia jednakże odesłano go do kliniki chorób zakaźnych szpitala na Söder. Dlaczego?
– Nie tak łatwo na to odpowiedzieć tak z miejsca – powiedziała sekretarka, której udało się wreszcie znaleźć nazwisko Svärda w papierach. – Widocznie nie był to wypadek dla nas. Karty choroby nie ma, tylko notatka, że przybył tu ze skierowaniem prywatnego lekarza.
– Jakiego lekarza?
– Doktora Berglunda, choroby wewnętrzne. Skierowanie jest, ale nieczytelne, wie pan, jak piszą lekarze.
– A adres?
– Jego gabinetu? Odengatan 30.
– Więc jednak czytelny – zauważył Martin Beck.
– Bo to stempel – lakonicznie powiedziała sekretarka.
Podłączony do telefonu doktora Berglunda automat odpowiedział, że gabinet przyjęć jest zamknięty do piętnastego sierpnia. Doktor był na urlopie.
Martin Beck nie zamierzał czekać ponad miesiąc, by móc się dowiedzieć, na jaką chorobę cierpiał Svärd. Zadzwonił więc do szpitala na Söder; jest to zakład ogromny z odpowiednią ilością telefonów. Ponad dwie godziny potrzebował, by otrzymać potwierdzenie, że Karl Edvin Svärd został przyjęty w marcu do kliniki chorób zakaźnych i przebywał tam od wtorku siódmego marca do soboty osiemnastego marca, kiedy to, jak można przypuszczać, odjechał do domu.
– Czy został wypisany jako zdrowy, czy jako skazany na śmierć?
Odpowiedź na to pytanie nie była możliwa. Lekarz oddziałowy był zajęty, nie mógł podejść do telefonu. Widocznie pora już była, by Martin Beck podjął działalność polegającą na wizytach.
Taksówką pojechał do szpitala i po chwili błądzenia znalazł właściwy korytarz. W dziesięć minut później siedział naprzeciw osoby, która powinna wiedzieć wszystko o stanie zdrowia Svärda.
Lekarz był człowiekiem czterdziestoletnim, niskiego wzrostu, ciemnowłosym, o oczach nieokreślonej barwy, szaroniebieskich, mieniących się zielenią i brązem. Podczas gdy Martin Beck obmacywał kieszenie w poszukiwaniu nie istniejących papierosów, lekarz włożył na nos okulary w rogowej oprawie i zatonął w dziennikach chorych. Po dziesięciu minutach zupełnego milczenia zsunął okulary na czoło, spojrzał na gościa i powiedział:
– Tak. Co chciałby pan wiedzieć?
– Na co Svärd chorował.
– Na nic.
Martin Beck rozważył tę dość zaskakującą wiadomość. Potem spytał:
– Dlaczego więc leżał tu prawie dwa tygodnie?
– Ściśle biorąc jedenaście dni. Przeprowadziliśmy szczegółowe badania. Miał pewne objawy no i skierowanie od prywatnego lekarza.
– Doktora Berglunda?
– Zgadza się. Sam pacjent sądził, że jest ciężko chory. Miał kilka niewielkich obrzmień na szyi i guz po lewej stronie przepony. Wyraźnie wyczuwalny nawet przy lekkim naciśnięciu. Jak to się często zdarza, wyobraził sobie, że ma raka. Poszedł do prywatnego lekarza, który uznał objawy za groźne. Obecnie lekarze prowadzący praktykę ogólną, rzadko mają dostęp do aparatury potrzebnej, by wyrokować w tego typu wypadkach. Często też wyrok ich nie bywa najsłuszniejszy. W tym wypadku została postawiona błędna diagnoza i pacjenta na łapu-capu posłano do onkologicznego. Tam mogli tylko stwierdzić, że żadnych badań nie przeprowadzono, i dlatego został tu skierowany. Tu przeszedł wszelkie badania.
– A rezultatem było stwierdzenie, że jest zdrowy?
– W dużej mierze, tak. Te obrzmienia na szyi mogliśmy od razu usunąć. Chodziło o zwykłe tłuszczaki, zupełnie niegroźne. Guz w przeponie wymagał dokładniejszej kontroli. Między innymi trzeba było zrobić kompletną aortografię i prześwietlić cały przewód pokarmowy. Prócz tego pobraliśmy biopsję wątroby…
– Co takiego?
– Biopsja wątroby? Przystępniej można powiedzieć, że nakłuwa się pacjentowi bok i pobiera wycinek wątroby. Sam to zresztą zrobiłem. Posyła się taką próbkę do laboratorium, by stwierdzono istnienie komórek na przykład rakowych. Nic takiego nie znaleziono. Guz okazał się wyizolowaną cystą na colon…
– Przepraszam?
– Na jelicie. A więc cysta. Nic śmiertelnie niebezpiecznego. Można to było usunąć chirurgicznie, uznaliśmy jednak, że taka interwencja nie jest konieczna. Pacjent nie miał żadnych dolegliwości. Przedtem wprawdzie twierdził, że ma ciężkie bóle, ale miały one wyraźnie psychosomatyczny charakter.
Lekarz urwał, spojrzał na Martina Becka, jak się patrzy na dzieci i zupełnie niewykształconych dorosłych, i wyjaśnił:
– To znaczy, wmówił sobie, że boli.
– Pan docent osobiście miał kontakt ze Svärdem?
– Tak. Rozmawiałem z nim codziennie, a przed wypisaniem go odbyliśmy długą rozmowę.
– Jak reagował?
– Z początku na jego zachowaniu ciążyła myśl o chorobie. Był pewien, że cierpi na nieuleczalny nowotwór i że wkrótce umrze. Nie spodziewał się, że pożyje dłużej niż miesiąc.
– I rzeczywiście nie pożył – powiedział Martin Beck.
– Naprawdę? Został przejechany?
– Zastrzelony. Względnie popełnił samobójstwo.
Lekarz zdjął okulary, wytarł je rogiem fartucha.
– To ostatnie wydaje mi się mało prawdopodobne – powiedział.
– Dlaczego?
– Jak powiedziałem, przed wypisaniem odbyłem ze Svärdem długą rozmowę. Doznał niebywałej ulgi, dowiedziawszy się, że jest zdrowy. Był zupełnie roztrzęsiony, od tej chwili zmienił się. Po prostu z radości. Już przed tą rozmową stwierdziliśmy, że jego bóle ustępują po zastosowaniu bardzo słabego środka uśmierzającego. Po użyciu tabletek, które, między nami mówiąc, nie są w stanie uśmierzyć żadnego prawdziwego bólu.
– Nie sądzi pan więc, żeby mógł popełnić samobójstwo?
– To nie był ten typ.
– A jakiego rodzaju typem był?
– Nie jestem psychiatrą, odniosłem jednak wrażenie, że to człowiek twardy, zamknięty. Wiem, że personel miał z nim trudności, uważano go za wymagającego i kłótliwego pacjenta, lecz te rysy ujawniły się dopiero w ostatnich dniach, gdy się upewnił, że nic jego życiu nie zagraża.
Martin Beck po chwili zastanowienia spytał:
– Czy go ktoś odwiedzał w czasie pobytu w szpitalu, pewnie pan nie wie?
– Nie. Nic mi rzeczywiście nie wiadomo. Mówił mi zresztą, że nie ma przyjaciół.
Martin Beck wstał.
– Dziękuję – powiedział. – To by chyba było wszystko. Żegnam pana.
Był już przy drzwiach, gdy lekarz rzucił:
– Co do odwiedzin i przyjaciół, coś mi się właśnie przypomniało.
– Słucham.
– Raz się rzeczywiście odezwał jakiś krewny Svärda. Bratanek. Zadzwonił w godzinach, gdy udzielam informacji telefonicznie, i pytał, jak się stryj czuje.