Przed zasłoną stało rozgrzebane łóżko, zajmujące całą długość lewej ściany. Przy prawej stał sklecony ze sklejki stół. Jego nogi stanowiły dwa kozły do cięcia drewna – na obu były dobrze widoczne pieczątki stwierdzające, że są one własnością miasta Montreal. Powierzchnia stołu była zasłał stosami książek i papierami. Nad nim, na ścianie wisiały mapy, zdjęcia i gazetowe artykuły, tworząc swoisty kolaż, ciągnący się tylko na długość stołu. Stał przy nim metalowy leżak. Jedyne okno znajdowało się na prawo od drzwi wejściowych i było przysłonięte zasłoną z tego samego materiału, który widzieliśmy u madame Rochon. Z dziury w suficie zwisały dwie gołe żarówki.
– Przytulne gniazdko – zauważył Charbonneau.
– Tak. Urządzone ze smakiem. Ja bym jeszcze przystroił tamto miejsce na górze jakimiś liszajami i kosmykiem włosów Burta Reynoidsa.
Claudel podszedł do “łazienki", wyjął z kieszeni długopis i ostrożnie uchylił nim zasłonę.
– Ministerstwo Obrony może chcieć pobrać próbki. To może się okazać rewelacyjną bronią biologiczną. – Opuścił zasłonę i podszedł do stołu.
– Nawet tutaj nie ma tego sukinsyna – powiedział Charbonneau, czubkiem buta unosząc krawędź koca na łóżko.
Przyglądałam się sprzętom kuchennym stojącym na blacie. Dwa kufle do piwa. Wgnieciony rondel z zaschniętą skorupą niejasno przypominającą spaghetti. Skamieniały nadgryziony kawałek żółtego sera w porcelanowej miseczce. Kubek z Burger Kinga. Kilka celofanowych opakowań słonych krakersów.
Uderzyło mnie to, kiedy pochyliłam się nad przenośną kuchenką. Bijące od niej ciepło zmroziło mi krew w żyłach i odwróciłam się do Charbonneau.
– Jest tutaj!
Powiedziałam to dokładnie w chwili, kiedy z prawej strony pokoju gwałtownie otworzyły się drzwi. Uderzyły Claudela, wytrącając go z równowagi i przyciskając jego prawą rękę i ramię do ściany. Zgięta wpół męska sylwetka rzuciła się w stronę otwartych drzwi wejściowych. Słyszałam charczący oddech tego mężczyzny.
W dzikim pędzie do drzwi, uciekinier na chwilę podniósł głowę i dwoje mętnych, ciemnych oczu, spoglądających spod pomarańczowego daszka czapki, napotkało mój wzrok. W tym ułamku sekundy dostrzegłam w jego oczach stracił przerażonego zwierzęcia. Nic więcej. Potem już go nie było.
Claudel odzyskał równowagę, wyciągnął pistolet i wybiegł ż pokoju., Charbonneau rzucił się za nim.
Niewiele myśląc, przyłączyłam się do pościgu.
11
Kiedy wypadłam na ulicę, oślepiło mnie słońce. Zmrużyłam oczy, żeby zlokalizować Charbonneau i Claudela. Parada już się skończyła i tłumy ludzi wracały po Sherbrooke. Zauważyłam Claudela łokciami torującego sobie drogę przez ciżbę. Jego twarz była czerwona i skrzywiona, kiedy przeciskał się przez gąszcz lepkich ciał. Charbonneau był tuż za nim. W wyprostowanej ręce trzymał swoją odznakę, którą wywijał jak dłutem.
Tłum nie przestawał się bawić, ludzie w ogóle nie zauważyli, że dzieje się coś nadzwyczajnego. Puszysta blondynka siedziała na barana na swoim chłopaku, głowę miała odchyloną do tylu, a wyrzucone wysoko do góry ręce wymachiwały butelką Molsona. Pijany mężczyzna owinięty we flagę Quebecu, jak Superman w swój strój, zawiesił się na lampie. Chciał, żeby ludzie przyłączyli się do niego i śpiewali “Queebec pour les Quebecois!" Odkryłam, że teraz głosy były już zachrypnięte, czego wcześniej nie dało się zauważyć.
Skręciłam na nie zabudowaną działkę, wspięłam się na kawał betonu stanęłam na palcach, żeby rozejrzeć się po tłumie. St. Jacquesa, jeśli to był on, nigdzie nie było widać. Miał nad nami przewagę, bo był na znanym sobie terenie, co musiał zresztą skrzętnie wykorzystywać.
Zauważyłam, że jeden z policjantów, którzy zabezpieczali tyły, odłożył słuchawkę i przyłączył się do pościgu. Przez radio wezwał posiłki, ale wydawało mi się, że radiowóz i tak nie ma żadnych szans znaleźć kogoś w takim tłumie. On i jego partner łokciami torowali sobie drogę do skrzyżowania Berger z Ste. Catherine, ale byli daleko w tyle za Claudelem i Charbonneau.
Wtedy zauważyłam pomarańczową baseballówkę. Była przed Charbonneau, który skręcił na wschód, na Ste. Catherine, ale nie mógł widzieć czapki w gęstej ciżbie.
St. Jacques kierował się na zachód. Ledwo jednak zdążyłam go zauważyć, a już zniknął w tłumie. Machałam rękoma, żeby zwrócić na siebie uwagę, ale bezskutecznie. Straciłam Claudela z oczu, a żaden z dwóch policjantów mnie nie widział.
Niewiele myśląc, zeskoczyłam z bloku i wmieszałam się w tłum. Zapach potu, olejków do opalania i starego piwa sączył się zewsząd, tworząc wokół mnie jakby bąbel ludzkiego smogu. Pochyliłam głowę i zaczęłam dość bezpardonowo przebijać się przez tłum w stronę St. Jacquesa. Nie miałam odznaki, która tłumaczyłaby moją bezwzględność, więc rozpychałam się łokciami i potrącałam ludzi, nie patrząc im w oczy. Przeważnie ludzie podchodzili do tego z humorem, ale niektórzy rzucali za mną przekleństwa. Większość jednoznacznie odnosiła się do mojej płci.
Ponad gęstwiną otaczających mnie głów, starałam się wypatrzyć czapkę St. Jacquesa, ale okazało się to niemożliwe. Zaczęłam przemieszczać się w stronę miejsca, gdzie go widziałam, przedzierając się przez tłum, jak lodołamacz na rzece Sw. Wawrzyńca,
Prawie się udało. Byłam już blisko Ste. Catherine, kiedy mocno złapano mnie z tyłu.
Ręka wielkości rakiety do tenisa zacisnęła się na moim gardle i coś gwałtownie pociągnęło moją kitkę w dół. Broda wyskoczyła mi do góry i poczułam albo usłyszałam, że coś strzyknęło mi w szyi. Ręka pociągnęła mnie do tyłu i rozpłaszczyła na klatce piersiowej jakiegoś robotnika o posturze yeti Czułam ciepło jego ciała i pot wsiąkający w moje włosy i plecy. Jakaś twarz zbliżyła się do mojego ucha i poczułam zapach stęchłego wina, dymu papierosowego i starych chipsów.
– Ej, cizio, co ty, kurwa, wyrabiasz?
Nie mogłabym odpowiedzieć, nawet jakbym chciała. To chyba jeszcze bardziej go rozwścieczyło, więc puścił moje włosy i szyję, położył obie ręce na moich plecach i gwałtownie, mocno mnie popchnął. Głowa poleciała mi do przodu, jak wystrzelona z katapulty, a pchnięcie było tak silne, że wpadłam na kobietę w bardzo krótkich spodniach i butach na szpilkach. Krzyknęła i ludzie wokół nas rozstąpili się. Wyrzuciłam ręce, próbując w ten sposób odzyskać równowagę, ale było już za późno. Przewróciłam się, uderzając się mocno o czyjeś kolano.
Kiedy upadłam na chodnik, przejechałam jeszcze kawałek po nim, zdrapując sobie skórę z policzka i czoła, ale prawie natychmiast odruchowo osłoniłam głowę ramionami. Czułam w uszach pulsującą krew. Czułam, że kawałek żwiru z nawierzchni chodnika wbił mi się w prawy policzek i wiedziałam, że zdarłam sobie skórę. Kiedy usiłowałam rękoma odepchnąć się od chodnika, ciężko stąpnął na nie jakiś but, miażdżąc mi palce. Nie widziałam nic oprócz kolan, nóg i stóp, kiedy tłum przewalał się nade mną. Ludzie w ogóle wydawali się mnie nie zauważać – do momentu, kiedy mieli się już o mnie potknąć.
Przewróciłam się na bok i ponownie spróbowałam się podnieść, chociaż na czworaki, ale niezamierzone ciosy przechodzących stóp i nóg nie pozwalały mi się wyprostować. Nikt się nie zatrzymał, żeby mnie osłonić albo pomóc.
Potem usłyszałam rozeźlony głos i poczułam, że tłum nieco się cofa. Wokół mnie zrobiło się nieco przestrzeni i koło mojej twarzy pokazała się jakaś ręka, jej palce popędzały mnie niecierpliwym gestem. Chwyciłam ją i podniosłam się, z radością witając promienie słońca i tlen.