Charbonneau zatrzymał się przy krawężniku i wszyscy popatrzyliśmy na budynek. Obok niego były nie zabudowane działki. Pokruszony cement i żwir porastały chwasty i wszędzie walały się potłuczone butelki, stare opony i inne odpadki, które normalnie spotyka się na nie zabudowanym terenach miejskich. Na murze stojącym naprzeciwko pustej działki ktoś namalował spraya. Była na nim koza z karabinami maszynowymi zawieszonymi na jej uszach. W ustach trzymała ludzki szkielet. Zastanawiałam się, czy ktokolwiek poza artystą wiedział, o co chodzi.
– Staruszek nie widział go dzisiaj – powiedział Charbonneau, stukając palcami w kierownicę.
– O której zajęli stanowisko? – spytał Claudel.
– O dziesiątej – odparł Charbonneau. Spojrzał na zegarek, a ja i Claudel zrobiliśmy to samo. Pawłów byłby z siebie dumny: dziesięć po trzeciej.
– Może facet ma zwyczaj długo spać – podsunął Charbonneau. – A może jest zmęczony po swoim wczorajszym wypadzie…
– A może wcale go tu nie ma i tych dwóch klownów zrywa teraz boki ze śmiechu.
– Może.
Zauważyłam grupę dziewczyn przechodzących przez nie zabudowany plac. Trzymały się wzajemnie za ramiona w geście przyjaźni typowym dla nastolatków. Szły pośród chwastów, a kolory ich krótkich spodni tworzyły rzędy flag Quebecu. Wszystkie miały włosy splecione w ciasne warkocze i pomalowane na jaskrawoniebiesko. Kiedy patrzyłam, jak się trącają i śmieją w ten upalny dzień, myślałam, jak łatwo jakiemuś szaleńcowi na zawsze zgasić dobre nastroje tych młodych dziewcząt. Zdusiłam wzbierającą we mnie lalę gniewu. Czy to możliwe, że siedzimy niecałe dziesięć metrów od takiego potwora?
W tym momencie niebiesko-biały radiowóz cicho wśliznął się za nas. Charbonneau wysiadł i zaczął rozmawiać z funkcjonariuszami. Po chwili wrócił.
– Zabezpieczą tył – powiedział, kiwając w stronę radiowozu. W jego głosie czuć było zdenerwowanie i ani śladu sarkazmu. – Allons-y.
Kiedy otworzyłam drzwi, Claudel rozchylił usta, żeby coś powiedzieć, ale się rozmyślił i ruszył w stronę budynku. Ja i Charbonneau poszliśmy za nim. Zauważyłam, że rozpiął marynarkę, a jego prawa ręka, lekko zgięta w łokciu, była sztywna. Był przygotowany do szybkiej reakcji. Zastanawiałam się, na co?
Z budynkiem z czerwonej cegły od dawna nie sąsiadował już żaden inny. Śmieci pokrywały przyległe działki, na których bezładnie leżały duże betonowe bloki, jak głazy narzutowe po wycofaniu się lodowca. Przerdzewiały i chylący się ku ziemi plot biegł wzdłuż południowej strony budynku. Koza zwrócona była na zachód.
Trzy pary położonych blisko siebie, bardzo starych, białych drzwi wychodziły na poziomie ulicy Berger. Wylano przed nimi trochę asfaltu, który prowadził do krawężnika. Kiedyś był to pomalowany na czerwono chodnik, ale teraz miał kolor zaschniętej krwi.
W oknie przy trzecich drzwiach na zniszczonej i zszarzałej zasłonie wisiała przekrzywiona, ręcznie wypisana tabliczka. Przez brudne okno ledwo byłam w stanie przeczytać napis – “Chambres d louer, #1". Pokoje do wynajęcia. Claudel postawił jedną nogę na progu i wdusił wyższy z dwóch przycisków znajdujących się koło framugi drzwi. Żadnej odpowiedzi. Zadzwonił ponownie, a potem, po chwili, uderzył w drzwi ręką.
– Cholera was wzięła! – zaskrzeczał nagle, niemal tuż przy moim uchu czyjś głos.
Na ten dźwięk, serce skoczyło mi do gardła.
Odwróciłam się i zobaczyłam, że głos dobiegał z okna, od którego dzieliło mnie jakieś piętnaście centymetrów. Wyraźnie poirytowana i naburmuszona twarz spoglądała na nas zza firanki.
– Co wy wyrabiacie? Jak zniszczycie te drzwi, trou de cul, to za nie zapłacicie.
– Policja – powiedział Claudel, nie zwracając uwagi na wyzwanie nas od dupków.
– Tak? Pokażcie mi odznakę.
Claudel przystawił ją do firanki. Zbliżyła się do niej twarz i zobaczyłam, że należy ona do kobiety. Nalaną i świńską twarz otaczała delikatna, zielonkawa chustka, związana na czubku głowy w mocny supeł. Jej końce sterczały do góry i podskakiwały jak uszy z szyfonu. Oprócz braku rogów i czterdziestu kilogramów nadwagi, wszystko w niej przypominało kozę.
– No i? – Końcówki chustki poruszały się, kiedy przenosiła wzrok z Claudela na Charbonneau, a z niego na mnie. Zdecydowała, że z całej trójki jestem najmniej groźna, więc wycelowała końcówki chustki we mnie.
– Chcielibyśmy zadać pani kilka pytań – powiedziałam i natychmiast poczułam, że powiedziałam to dokładnie tak, jak wyrecytowałby rasowy policjant z jakiegoś serialu. Po francusku to zdanie było równie wyświechtane jak po angielsku.
– Chodzi o Jean-Marca?
– Naprawdę nie powinniśmy rozmawiać na ulicy – dodałam równie grzecznie, zastanawiając się, kim jest Jean-Marc.
Twarz zawahała się i zniknęła. Po chwili usłyszeliśmy szczęk przekręcanych zamków i w otwartych drzwiach ukazała się ogromna kobieta ubrana w prostą sukienkę z żółtego poliestru. Pod pachami i na mostku widać było plamy potu, który w fałdach jej szyi mieszał się z brudem. Przytrzymała dla nas drzwi, po czym odwróciła się, niepewnym krokiem przeszła przez wąski przedpokój i zniknęła w drzwiach po lewej stronie. Ruszyliśmy za nią gęsiego, Claudel szedł pierwszy, a ja ostatnia. W przedpokoju unosił się zapach kapusty i starego tłuszczu. W środku było przynajmniej trzydzieści pięć stopni.
Jej ciasne mieszkanie śmierdziało kocimi odchodami i zastawione było ciemnymi, ciężkimi meblami, masowo produkowanymi w latach dwudziestych i trzydziestych. Podejrzewałam, że nie zmieniono na nich obić od czasu kupna. Jasny chodnik z winylu leżał po przekątnej dywanu, taniej imitacji perskiego, leżącego w dużym pokoju. Gdzie się nie spojrzało, walały się śmieci.
Kobieta dowlokła się do grubo obitego krzesła i opadła na nie ciężko. Metalowy stolik na telewizor zachwiał się i z grzechotem spadła z niego puszka po dietetycznej pepsi. Kobieta usadowiła się wygodnie i nerwowo wyjrzała za okno. Zastanawiałam się, czy kogoś się spodziewa, czy po prostu jest niepocieszona, że nie może siedzieć w oknie.
Podałam jej zdjęcie.
Spojrzała na nie, oczy przybrały kształt larw, przeciskających się pomiędzy jej grubymi powiekami. Przeniosła wzrok na nas troje i uświadomiła sobie, że znajduje się w gorszej sytuacji, niż my. Staliśmy i patrzyliśmy na nią z góry. Podniosła głowę i larwy po kolei nas lustrowały. Jej wojowniczość ustąpiła miejsca ostrożności.
– Mamy przyjemność z…? – zaczął Claudel.
– Marie-Eve Rochon. O co w ogóle chodzi? Czy Jean-Marie ma jakieś kłopoty?
– Jest pani dozorczynią?
– Zbieram czynsz w imieniu właściciela – odparła. Chociaż nie było wiele miejsca, przesunęła się na krześle, które aż zatrzeszczało.
– Zna go pani? – spytał Claudel, wskazując na zdjęcie.
– I tak, i nie. Mieszka tutaj, ale go nie znam.
– Gdzie?
– Pod numerem 6. Pierwsze wejście, pokój na parterze – powiedziała, wymachując ręką. Obwisłe, gruzłowate ciało zatrzęsło się jak galareta.
– Jak się nazywa?
Zastanawiała się przez chwilę, bezwiednie bawiąc się końcówką chustki. Zauważyłam, że kropla potu nabrzmiała do masy krytycznej, pękła i zaczęła ściekać po jej twarzy.
– St. Jacques. Oczywiście oni przeważnie nie podają swoich prawdziwych nazwisk.
Charbonneau notował.
– Jak długo tu mieszka?
– Może z rok. Jak na tutaj, to bardzo długo. Większość z nich to włóczędzy. Oczywiście, rzadko kiedy go widzę. Może przychodzi i wychodzi. Nie interesuje mnie to. – Spuściła oczy i zamknęła usta, bo równie dobrze jak my wiedziała, że spędza większość czasu w oknie. – Nie pytam go o nic.
– Wie pani, gdzie on chodzi?
Wypuściła głośno powietrze i powoli pokiwała przecząco głową.
– Miewa gości?
– Już wam powiedziałam, że rzadko go widuję. – Zamilkła na chwilę. Nie przestawała się bawić chustką, która już przesunęła się w prawo, więc uszy nie znajdowały już się na środku głowy. – Chyba zawsze jest sam.
Charbonneau rozejrzał się wokół.
– Inne mieszkania są takie same?