Выбрать главу

– Moje jest największe. – Kąciki jej ust zesztywniały i bardzo nieznacznie uniosła brodę. Pomimo takiego bałaganu, było z czego czuć się dumnym. – Inne są zdewastowane. Niektóre to tylko taki pokój z przenośną kuchenką i toaletą.

– Jest teraz w domu? Kobieta wzruszyła ramionami.

– Musimy z nim porozmawiać. Pani pójdzie z nami. – Charbonneau zamknął notatnik,

– Moi? – zdziwiła się.

– Może będziemy musieli dostać się do jego mieszkania.

Pochyliła się i potarła rękoma uda. Jej oczy zrobiły się większe, a nozdrza wydawały się rozszerzać.

– Nie mogę tego zrobić. To byłoby naruszenie jego prywatności. Musielibyście mieć nakaz rewizji czy coś takiego.

Charbonneau przypilił ją wzrokiem do krzesła i nic nie mówił. Claudel głośno westchnął, jakby był znudzony i rozczarowany. Patrzyłam, jak kropla wody ścieka po puszce pepsi.

Wszyscy milczeli i nikt się nie ruszał.

– No dobrze, dobrze, ale będzie na was.

Przenosząc ciężar z jednego pośladka na drugi, wysuwając bardziej to lewy, to prawy, zaczęła się przesuwać, a podwijająca się sukienka odsłaniała coraz większe połacie jej marmurowego ciała. Sposób, w jaki to robiła, przypominał łódź, która co chwilę zmienia kurs i płynie zygzakami. Kiedy jej środek i ciężkości znalazł się wreszcie na krawędzi krzesła, oparła ręce na poręczach i podniosła się.

Podeszła do biurka stojącego po drugiej stronie pokoju i zaczęła grzebać w szufladzie. Już po chwili wyciągnęła jakiś klucz i sprawdziła, co jest napisane na przyczepionym do niego kawałku materiału. Zadowolona, wyciągnęła go w stronę Charbonneau.

– Dziękuję, madame. Sprawdzimy, w jakim stanie znajduje się pani własność.

Kiedy ruszyliśmy w stronę wyjścia, nie potrafiła powstrzymać ciekawości.

– Hej, a co ten facet zrobił?

– Oddamy pani klucz, kiedy będziemy wracali – odparł Claudel.

Wychodząc, ponownie czuliśmy spojrzenia na plecach.

Korytarz w pierwszym wejściu był dokładnie taki sam, jak ten, z którego właśnie wyszliśmy. Po lewej i po prawej stronie były drzwi, a na końcu strome schody prowadziły na wyższe piętro. Numer 6 widniał na pierwszych drzwiach po lewej stronie. W budynku panowała niesłychana duchota i niepokojąca cisza.

Charbonneau stanął po lewej stronie, a ja i Claudel po prawej. Obaj mieli rozpięte marynarki, a Claudel położył rękę na kolbie swojej służbowej broni. Zapukał do drzwi. Żadnej reakcji. Zapukał po raz drugi. Znowu nic.

Detektywi wymienili spojrzenia i Claudel pokiwał głową. Kąciki jego ust były zaciśnięte, co wykrzywiało jego twarz jeszcze bardziej niż zwykle. Charbonneau włożył klucz do zamka i pchnął drzwi. Zastygł i czekał, słuchając jak osiadają drobiny kurzu. Nic.

– St. Jacques?

Cisza.

– Monsieur St. Jacques?

Znowu nic.

Charbonneau wyciągnął w moją stronę otwartą dłoń. Zostałam na zewnątrz, kiedy detektywi weszli do środka. Po chwili, z bijącym sercem, podążyłam za nimi.

W pokoju było mało mebli. Naprzeciw wejścia, w lewym kącie, na półokrągłej metalowej poręczy, na przerdzewiałych kółkach wisiała różowa, plastikowa zasłona, oddzielając kawałek pokoju, gdzie znajdowała się prowizoryczna łazienka. Pod zasłoną zauważyłam dół komody i kilka rur, które prawdopodobnie prowadziły do zlewu. Były przeżarte rdzą i pokryte grubą warstwą jakichś zielonych organizmów. Na prawo od zasłony, na ścianie naprzeciwko wejścia zamontowany był blat, na którym stała mała, przenośna kuchenka, kilka plastikowych kubków i leżała zbieranina nie pasujących do siebie talerzy i garnków.

Przed zasłoną stało rozgrzebane łóżko, zajmujące całą długość lewej ściany. Przy prawej stał sklecony ze sklejki stół. Jego nogi stanowiły dwa kozły do cięcia drewna – na obu były dobrze widoczne pieczątki stwierdzające, że są one własnością miasta Montreal. Powierzchnia stołu była zasłał stosami książek i papierami. Nad nim, na ścianie wisiały mapy, zdjęcia i gazetowe artykuły, tworząc swoisty kolaż, ciągnący się tylko na długość stołu. Stał przy nim metalowy leżak. Jedyne okno znajdowało się na prawo od drzwi wejściowych i było przysłonięte zasłoną z tego samego materiału, który widzieliśmy u madame Rochon. Z dziury w suficie zwisały dwie gołe żarówki.

– Przytulne gniazdko – zauważył Charbonneau.

– Tak. Urządzone ze smakiem. Ja bym jeszcze przystroił tamto miejsce na górze jakimiś liszajami i kosmykiem włosów Burta Reynoidsa.

Claudel podszedł do “łazienki", wyjął z kieszeni długopis i ostrożnie uchylił nim zasłonę.

– Ministerstwo Obrony może chcieć pobrać próbki. To może się okazać rewelacyjną bronią biologiczną. – Opuścił zasłonę i podszedł do stołu.

– Nawet tutaj nie ma tego sukinsyna – powiedział Charbonneau, czubkiem buta unosząc krawędź koca na łóżko.

Przyglądałam się sprzętom kuchennym stojącym na blacie. Dwa kufle do piwa. Wgnieciony rondel z zaschniętą skorupą niejasno przypominającą spaghetti. Skamieniały nadgryziony kawałek żółtego sera w porcelanowej miseczce. Kubek z Burger Kinga. Kilka celofanowych opakowań słonych krakersów.

Uderzyło mnie to, kiedy pochyliłam się nad przenośną kuchenką. Bijące od niej ciepło zmroziło mi krew w żyłach i odwróciłam się do Charbonneau.

– Jest tutaj!

Powiedziałam to dokładnie w chwili, kiedy z prawej strony pokoju gwałtownie otworzyły się drzwi. Uderzyły Claudela, wytrącając go z równowagi i przyciskając jego prawą rękę i ramię do ściany. Zgięta wpół męska sylwetka rzuciła się w stronę otwartych drzwi wejściowych. Słyszałam charczący oddech tego mężczyzny.

W dzikim pędzie do drzwi, uciekinier na chwilę podniósł głowę i dwoje mętnych, ciemnych oczu, spoglądających spod pomarańczowego daszka czapki, napotkało mój wzrok. W tym ułamku sekundy dostrzegłam w jego oczach stracił przerażonego zwierzęcia. Nic więcej. Potem już go nie było.

Claudel odzyskał równowagę, wyciągnął pistolet i wybiegł ż pokoju., Charbonneau rzucił się za nim.

Niewiele myśląc, przyłączyłam się do pościgu.

11

Kiedy wypadłam na ulicę, oślepiło mnie słońce. Zmrużyłam oczy, żeby zlokalizować Charbonneau i Claudela. Parada już się skończyła i tłumy ludzi wracały po Sherbrooke. Zauważyłam Claudela łokciami torującego sobie drogę przez ciżbę. Jego twarz była czerwona i skrzywiona, kiedy przeciskał się przez gąszcz lepkich ciał. Charbonneau był tuż za nim. W wyprostowanej ręce trzymał swoją odznakę, którą wywijał jak dłutem.

Tłum nie przestawał się bawić, ludzie w ogóle nie zauważyli, że dzieje się coś nadzwyczajnego. Puszysta blondynka siedziała na barana na swoim chłopaku, głowę miała odchyloną do tylu, a wyrzucone wysoko do góry ręce wymachiwały butelką Molsona. Pijany mężczyzna owinięty we flagę Quebecu, jak Superman w swój strój, zawiesił się na lampie. Chciał, żeby ludzie przyłączyli się do niego i śpiewali “Queebec pour les Quebecois!" Odkryłam, że teraz głosy były już zachrypnięte, czego wcześniej nie dało się zauważyć.

Skręciłam na nie zabudowaną działkę, wspięłam się na kawał betonu stanęłam na palcach, żeby rozejrzeć się po tłumie. St. Jacquesa, jeśli to był on, nigdzie nie było widać. Miał nad nami przewagę, bo był na znanym sobie terenie, co musiał zresztą skrzętnie wykorzystywać.

Zauważyłam, że jeden z policjantów, którzy zabezpieczali tyły, odłożył słuchawkę i przyłączył się do pościgu. Przez radio wezwał posiłki, ale wydawało mi się, że radiowóz i tak nie ma żadnych szans znaleźć kogoś w takim tłumie. On i jego partner łokciami torowali sobie drogę do skrzyżowania Berger z Ste. Catherine, ale byli daleko w tyle za Claudelem i Charbonneau.

Wtedy zauważyłam pomarańczową baseballówkę. Była przed Charbonneau, który skręcił na wschód, na Ste. Catherine, ale nie mógł widzieć czapki w gęstej ciżbie.

St. Jacques kierował się na zachód. Ledwo jednak zdążyłam go zauważyć, a już zniknął w tłumie. Machałam rękoma, żeby zwrócić na siebie uwagę, ale bezskutecznie. Straciłam Claudela z oczu, a żaden z dwóch policjantów mnie nie widział.