– Było tak, jakbyśmy przejeżdżali samochodem przez Woodstock – powiedział Pierre Gilbert. – Tylko trochę mniej błota. – Jego owalną twarz otaczała gęsta broda i kręcone włosy, które przywodziły na myśl rzymskiego bożka. Nigdy nie wiedziałam, którego. – Co my tu mamy?
– Pamiętasz dziewczynę zamordowaną na Desjardins? Śmieć, który podprowadził jej kartę kredytową, nazywa tę norę swoim domem – powiedział Cłaudel. – Chyba.
Gestem wskazał na pokój,
– Nadał temu lokum niepowtarzalną atmosferę.
– No to zabierajmy się do roboty – rzekł Gilbert uśmiechając się. Kręcone włosy przylegały mu do mokrego od potu czoła. – Zacznijmy od odcisków.
– Jest tu też piwnica.
– No trudno. – Żadne problemy nie mogły chyba zrazić Gilberta.
– Claude, może zajmiesz się piwnicą? A ty, Marcie, zacznij od tamtego blatu…
Marcie weszła w głąb pokoju, wyjęła kanisterek ze swojej metalowej walizki i zaczęła pędzelkiem pokrywać blat czarnym proszkiem. Jej kolega po fachu ruszył na dół. Pierre założył lateksowe rękawiczki i zaczął zdejmować gazety ze stołu, po czym wkładał je do dużego, plastikowego worka. To właśnie wtedy przeżyłam ostatni szok tego dnia.
– Qu' est-ce que c'est? – spytał, podnosząc mały kwadrat z mniej więcej połowy sterty. Przyglądał się mu przez dłuższą chwilę. – C'est toi?
Zdziwiłam się, widząc, że patrzy na mnie.
Bez słowa podeszłam do niego i spojrzałam na to, co znalazł. Zdenerwowałam się, kiedy zobaczyłam swoje, dobrze mi znane dżinsy, bluzą z napisem “Irlandia ponad wszystko" i gogle. W swej odzianej w rękawiczkę ręce Pierre trzymał zdjęcie, które ukazało się w dzisiejszym Le Journal.
Po raz drugi tego dnia widziałam siebie na zdjęciu z ekshumacji przeprowadzonej dwa lata temu. Zdjęcie zostało wycięte i wyrównane równie starannie, jak te wiszące na ścianie. Różniło się tylko w jednym. Wokół mojej postaci długopisem zakreślono okrąg, a na piersiach widniał duży X.
12
Przespałam większość weekendu. W sobotę rano usiłowałam wstać, ale skończyło się na próbie. Nogi mi drżały, a kiedy obracałam głowę, szyję i podstawę czaszki przeszywał niemiłosierny ból. Moja twarz pokryta była grubym strupem, a prawe oko wyglądało jak zgniła czerwona śliwka.
Weekend wypełniło mi jedzenie zup, aspiryny i lekarstw. Całe dnie drzemałam na kanapie, śledząc kolejne wydania wiadomości. Wieczorami zasypiałam o dziewiątej.
Do poniedziałku walący w mojej czaszce młot się uspokoił. Mogłam sztywno chodzić i lekko obracać głowę. Wstałam wcześnie, wzięłam prysznic i byłam w pracy już o wpół do dziewiątej.
Czekały na mnie trzy wiadomości. Zignorowałam je jednak i najpierw zadzwoniłam do Gabby, ale włączyła się automatyczna sekretarka. Wtedy zrobiłam sobie kawę rozpuszczalną i przejrzałam kartki zabrane z dziupli z wiadomościami dla mnie – informowały, kto do mnie dzwonił. Pierwsza wiadomość była od jakiegoś detektywa z Verdun, druga od Andrew Ryana, a trzecia od jakiegoś dziennikarza. Odrzuciłam ostatnią i postanowiłam załatwić tamte dwie przez telefon. Nie dzwonił ani Charbonneau, ani Claudel. Gabby też nie.
Wykręciłam numer do sali inspektorów CUM i powiedziałam, że chciałabym rozmawiać z Charbonneau. Po chwili odpowiedziano mi, że go nie ma. Claudela też nie było. Zostawiłam im wiadomość, zastanawiając się, czy już wyjechali, czy może jeszcze nie zaczęli dzisiaj pracować.
Potem zadzwoniłam do Andrew Ryana, ale było zajęte. Skoro nie udało mi się z nim połączyć, pomyślałam, że wpadnę do niego osobiście. Może Ryan porozmawia ze mną na temat Trottier.
Pojechałam windą na pierwsze piętro i poszłam do sali inspektorów. Było w niej dużo więcej ludzi, niż kiedy byłam tam po raz ostatni. Kiedy szłam do biurka Ryana, czułam na sobie liczne spojrzenia, co wprawiło mnie w lekkie zakłopotanie. Wyraźnie musieli wiedzieć o tym, co się działo w piątek.
– Doktor Brennan – zawołał Ryan radośnie, wstając z krzesła i wyciągając do mnie rękę. Na jego pociągłej twarzy zagościł uśmiech, kiedy zobaczył strup na moim prawym policzku. – Wypróbowuje pani nowy odcień pudru?
– Tak. Purpurowy cement. Prosto z bruku. Dzwonił pan do mnie?
Przez chwilę wyglądał na zmieszanego.
– A, tak. Wygrzebałem akta Trottier. Może pani na nie rzucić okiem, jeśli pani chce.
Pochylił się i rozłożył skoroszyty leżące na jego biurku w wachlarz. Wybrał jeden i wręczył mi go dokładnie w momencie, w którym jego partner wszedł do sali. Bertrand ruszył w naszą stronę. Był ubrany w jasnoszarą, jednolitą sportową marynarkę, dopasowaną do nieco ciemniejszych, szarych spodni, czarną koszulę i biało-czarny, kwiecisty krawat. Gdyby nie opalenizna, wyglądałby dokładnie jak mężczyzna z telewizji z lat pięćdziesiątych.
– Doktor Brennan, jak leci?
– Super.
– Hę, niezły makijaż. Ale panią załatwił.
– Od chodnika nie można chyba oczekiwać lepszych efektów – odparłam, rozglądając się wokół za miejscem, gdzie mogłabym rozłożyć dokumenty dotyczące Trottier. – Mogłabym… – Gestem wskazałam na puste biurko.
– Jasne. Oni już skończyli.
Usiadłam i zaczęłam przeglądać zawartość skoroszytu, oglądałam zdjęcia, raporty z miejsca zbrodni, sprawozdania z przesłuchań i wywiadów. Wszystko o Chantale Trottier. Oglądając zdjęcia czułam się, jakbym chodziła boso po gorącym asfalcie. Uczucie bólu powracało, jakby się to stało wczoraj, i musiałam raz po raz odwracać wzrok, żeby dać sobie wytchnienie od przeszywającego mnie bólu.
16 października 1993 roku szesnastoletnia dziewczyna wstała z ociąganiem, wyprasowała swoją bluzkę, po czym spędziła godzinę na myciu włosów i strojeniu się. Odmówiła zjedzenia śniadania, które przygotowała dla niej matka, i wyszła ze swojego domu na przedmieściu, żeby razem z przyjaciółmi pojechać kolejką do szkoły. Była ubrana w jednolitą bluzę i podkolanówki, a podręczniki miała w plecaczku. Rozmawiała i chichotała ze znajomymi, lunch zjadła po lekcji matematyki. Pod koniec dnia zniknęła. Trzydzieści godzin później jej poćwiartowane ciało znaleziono w plastikowych workach na śmieci sześćdziesiąt kilometrów od domu.
Na biurko padł cień, więc podniosłam głowę. Bertrand trzymał w rękach dwa kubki kawy. Na tym, który mi podał, był napis “W poniedziałek zaczynam się odchudzać". Z wdzięcznością wyciągnęłam rękę i chwyciłam go.
– Coś interesującego?
– Niewiele. – Wzięłam łyk. – Miała szesnaście lat. Znaleziono ją w St. Jerome.
– No i…
– Gagnon miała dwadzieścia trzy. Znaleziono ją w Centre-ville. Też w plastikowych workach. Przechylił głowę.
– Adkins miała dwadzieścia cztery, znaleziono ją w domu, niedaleko stadionu.
– Nie była poćwiartowana.
– Nie, ale była rozcięta i okaleczona. Może mordercy ktoś przerwał. Może miał mniej czasu.
Pociągnął łyk kawy, głośno siorbiąc. Kiedy oderwał kubek od ust, na jego wąsach błyszczały mlecznobrązowe kropelki.
– I Gagnon, i Adkins były na liście St. Jacquesa. – Przypuszczałam, że teraz już wszyscy o tym wiedzą. Nie pomyliłam się.
– Tak,ale media nic na ten temat nie pisały. Facet wyciął z Allo Police i Photo Police artykuły na temat ich obu. Ze zdjęciami. Może to po prostu Bwyrodnialec, który karmi się takimi rzeczami.
– Może. – Wzięłam kolejny łyk. Tak naprawdę nie wierzyłam w taką możliwość.
– Czy nie miał u siebie całej masy wycinków?
– Tak – odezwał się zza naszych pleców Ryan. – Skurwiel miał wycinki na temat najróżniejszych dziwnych rzeczy. Francoeur, czy nie zajmowałeś się tymi sprawami z kukłami, kiedy pracowałeś we włamaniach? – Pytanie to było skierowane do niskiego, grubego mężczyzny z błyszczącymi, brązowymi włosami, jedzącego snickersa cztery biurka dalej.
Francoeur odłożył baton i kiwając głową, zaczął oblizywać palce. Jego okulary bez oprawek odbijały światło, kiedy kiwał głową.
– Mm. Mhm. Były dwa przypadki. – Liźnięcie. – Dziwna sprawa. – Liźnięcie. – Ten świr włamywał się do domu, buszował po sypialni, robił kukłę z szlafroka albo piżamy, z czegoś, co należało do pani domu. Wypychał ją, potem ubierał w jej bieliznę, po czym kładł na łóżku i rozcinał. Pewnie mu od tego staje bardziej, niż przy maturze z matmy. – Liźnięcie. Jeszcze jedno. – Potem zabierał stamtąd swą godną pożałowania dupę. Nawet nic nie wynosił.