Выбрать главу

Wzięłam oddech i czekałam.

– Czy cię czasem nie pojebało, kobieto?

Nie byłam pewna, czy odnosiło się to do tego, co znalazłam, czy do tego, że pojechałam tam sama. Skoro prawdopodobnie miał rację co do drugiej możliwości, odpowiedziałam na pierwszą.

– Umiem rozpoznać ciało, kiedy jakieś znajdę.

Zamilkł na długo, po czym spytał:

– Zakopane czy na powierzchni?

– Zakopane, ale bardzo płytko. Kawałek, który widziałam, był odsłonięty, a deszcz tylko pogarszał sprawę.

– A nie jest to przypadkiem jakiś pieprzony stary cmentarz?

– Ciało jest w plastikowym worku. – Jak Gagnon. I Trottier. Tego nic musiałam mówić.

– Cholera. – Usłyszałam trzask zapałki i po chwili długi wydech, co i znaczyło, że zapalił papierosa.

– Może podjedziemy tam teraz, razem?

– Nie ma mowy.

Słyszałam, jak zaciąga się papierosem.

– I co to ma znaczyć to “razem"? Przecież ty masz reputację wolnego strzelca, Brennan! Mnie nie tak łatwo zwieść! Twoje olewające podejście do Claudela może być dobre dla niego, ale nie ze mną te numery. Następnym razem, jak ci się zbierze na wycieczki na miejsce zbrodni, wcześniej popytaj czy ktoś z wydziału zabójstw nie ma ochoty się przyłączyć. Pomimo że jesteśmy zajęci, ciągle jeszcze znajdujemy czas w takich przypadkach.

Nie spodziewałam się wdzięczności, ale nie byłam przygotowana na tak wybuchową odpowiedź. Zaczynało mnie to złościć, co wzmacniało ból w mojej głowie. Czekałam, ale nie było ciągu dalszego.

– No to dzięki za tak szybki odzew…

– Nie ma sprawy.

– Gdzie cię zlokalizowali? – Gdyby mój mózg funkcjonował normalnie, nigdy nie zadałabym tego pytania. Pożałowałam natychmiast.

Po chwili milczenia odparł:

– U przyjaciółki.

Dobry ruch, Brennan. Nic dziwnego, że był rozdrażniony.

– Myślę, że ktoś tam był dzisiejszego wieczora.

– Co?

– Kiedy przyglądałam się ciału, wydawało mi się, że coś usłyszałam, a potem przyjęłam taki cios w głowę, że straciłam przytomność. Mnóstwo rzeczy latało w powietrzu, bo była potworna burza, więc nie mogę być pewa…

– Jesteś ranna?

– Nie.

Znowu milczenie. Prawie słyszałam, jak myśli.

– Wyślę kogoś, żeby zabezpieczyli to miejsce do rana. Potem wyślę tam ekipę. Czy psy też mamy zabrać?

– Widziałam tylko jeden worek, ale musi być ich więcej. Poza tym, wygląda, jakby ktoś jeszcze coś tam kopal, więc to chyba dobry pomysł. Czekałam na odpowiedź. Nie doczekałam się.

– O której mam być gotowa? – spytałam.

– Doktor Brennan nie będzie tam potrzebna. To jest prawdziwe zabójstwo, więc zajmie się nim wydział zabójstw, to nie jest żadna “Sierżant Anderson" dla małolatów.

Teraz byłam już wściekła. Krew pulsowała mi w skroniach, a dokładnie między nimi, głęboko w mózgu, czułam żywy ogień.

– “Ta teoria jest bardziej dziurawa niż trasa Trans-Canada" – wypaliłam. – “Trzeba by znaleźć coś jeszcze". To są twoje słowa, Ryan. No więc znalazłam. I mogę ciebie tam zawieźć. Poza tym w tym przypadku wchodzi w grę szkielet. Kości. To moja działka, chyba się nie mylę…

W słuchawce zaległa tak długa cisza, że już myślałam, iż odłożył słuchawkę. Czekałam.

– Podjadę o ósmej.

– Będę gotowa.

– Brennan?

– No?

– Może powinnaś sobie sprawić kask.

Rozłączył się.

16

Ryan dotrzymał słowa i już za piętnaście dziewiąta zatrzymaliśmy się za furgonetką ekipy. Stała nawet nie trzy metry od miejsca, gdzie zaparkowałam wczoraj. Ale był to zupełnie inny świat od tego, który odwiedziłam poprzedniej nocy. Świeciło słońce i ulica kipiała życiem. Samochody i radiowozy stały wzdłuż krawężników po obu stronach i przynajmniej dwudziestu ludzi w kombinezonach i cywilnych rozprawiało w grupkach.

Gdzieniegdzie widziałam ludzi DEJ, SQ i policjantów z St. Lambert. Każdy z nich ubrany był w inny mundur i zdobiły ich różne odznaki. Całe to zgromadzenie przypominało mi stado różnych ptaków, które czasem tworzą spontaniczny zlot, pełen jazgotu i świergotania, gdzie każdy ptak obwieszcał swój gatunek kolorem upierzenia i paskami na skrzydłach.

Kobieta z dużą torbą na ramieniu i młody mężczyzna obwieszony aparatami palili papierosy, opierając się na masce białego chevy. Jeszcze inny gatunek – prasa. Kawałek dalej, na trawniku przylegającym do ogrodzenia zdyszany owczarek niemiecki obwąchiwał mężczyznę w granatowym kombinezonie. Pies co chwilę wypuszczał się na krótki zwiad, trzymając nos nisko przy ziemi, żeby po chwili wrócić do tresera, merdając ogonem i z łbem uniesionym do góry. Wydawał się niecierpliwić, jakby chciał już iść i był zdezorientowany zwłoką.

– Cała załoga już jest – odezwał się Ryan, wyłączając silnik i odpinając pasy.

Nie przeprosił za to, że był niegrzeczny przez telefon, a ja tego nie oczekiwałam. Nikt nie jest w najlepszej formie o czwartej nad ranem. Był bardzo serdeczny przez całą drogę, prawie radosny, pokazywał mi miejsca, gdzie miały miejsce jakieś wydarzenia i opowiadał anegdoty o grabieżach i upodleniu. Jak z wojny. Tutaj, w tym domu, jakaś kobieta sprała męża patelnią, a potem zawzięła się na nas. Tam, w tym Poulet Kentucky Frites, znaleźliśmy nagiego mężczyznę w szybie wentylacyjnym. Typowa policyjna gadka. Zastanawiałam się, czy ich orientacja w terenie bardziej opierała się na miejscach operacji policyjnych wymienianych w raportach, niż na nazwach rzek, ulic i numerach budynków, których to używa reszta ludzi.

Ryan namierzył Bertranda i ruszył w jego stronę. Stał w grupce złożonej z funkcjonariusza SQ, Pierre'a LaManche'a i szczupłego blondyna w okularach przeciwsłonecznych. Ruszyłam za nim przez ulicę, szukając wzrokiem Claudela albo Charbonneau. Chociaż oficjalnie była to impreza SQ, myślałam, że mogą tu być. Wszyscy inni wydawali się kręcić. Nie widziałam jednak żadnego z tych dwóch.

Kiedy podeszliśmy bliżej, od razu zauważyłam, że mężczyzna w okularach jest podniecony. Miał niespokojne ręce, które ciągle szarpały brzeg rzadkich wąsów, spadających mu na górną wargę. Jego palce nieustannie przesuwały kilka włosków, ale już po chwili układały je z powrotem na miejscu. Zauważyłam, że jego skóra była specyficznie ziemista i nieskazitelna, bezbarwna i dziwnie gładka.

Był ubrany w wojskową kurtkę i czarne wysokie buty. Mógł mieć równie dobrze dwadzieścia pięć, co sześćdziesiąt pięć lat.

Poczułam na sobie wzrok LaManche'a, kiedy dołączyliśmy do grupki. Skinął głową, ale nic nie powiedział. Zaczynałam mieć wątpliwości. To ja wyreżyserowałam to przedstawienie, sprowadziłam tutaj tych wszystkich ludzi. Co będzie, jeśli nic nie znaleźli? Co, jeśli ktoś usunął worek? Co, jeśli to zwłoki, jakiegoś “pieprzonego cmentarza"? Wczorajsza noc była ciemna, a ja byłam podkręcona. Jaki udział miała moja wyobraźnia? Czułam, jak kurczy mi się żołądek.

Bertrand przywitał nas. Jak zwykle, wyglądał na niską, krępą wersję modela prezentującego męską modę. Na ekshumację wybrał ziemiste kolory, ekologicznie poprawne brązy i beże, bez wątpienia barwione naturalnie.

Ryan i ja skinęliśmy głową tym, których znaliśmy, po czym zwróciliśmy się do mężczyzny w okularach przeciwsłonecznych.

Bertrand nas przedstawił.

– Andy Ryan. Pani doktor. Ojciec Poirier. Reprezentuje diecezję.

– Archidiecezję.

– Ksiądz wybaczy. Archidiecezję. Dlatego, że ten teren należy do kościoła. – Bertrand wskazał kciukiem w stronę ogrodzenia za nim.

– Tempe Brennan – powiedziałam, wyciągając do niego rękę. Ojciec Poirier spojrzał na mnie zza swoich ciemnych okularów i też wyciągnął rękę, ściskając moją słabo i bez werwy. Gdyby oceniać ludzi po uściskach dłoni, dostałby trzy minus. Jego palce były zimne i bezwładne, jak marchewki zbyt długo przetrzymywane w lodówce. Kiedy puścił moją dłoń, z trudem oparłam się pokusie wytarcia jej o dżinsy.