Выбрать главу

Powtórzył ten sam rytuał z Ryanem, z którego twarzy nic nie można było odczytać. Wesołość gdzieś zniknęła, a zastąpiła ją całkowita powaga. Przełączył się na funkcję “policjant". Poirier wyglądał tak, jakby chciał coś powiedzieć, ale widząc twarz Ryana, zmienił zdanie i zacisnął wargi w wąską kreskę -. Chociaż nikt nic nie powiedział, sam się zorientował, że teraz dowodzącym jest Ryan.

– Czy ktoś już tam był? – spytał Ryan.

– Nikt. Cambronne przyjechał tu koło piątej rano – wyjaśnił Bertrand wskazując na umundurowanego funkcjonariusza po swojej prawej stronie. – Nikt nie wchodził ani nie wychodził. Ojciec podał nam, że tylko dwóch ludzi ma dostęp na ten teren, on sam i dozorca. Ojciec ma ponad osiemdziesiąt lat i pracuje tutaj od czasów, kiedy za sprawą Mamie Eisenhower grzywki stały się modne. – Zabrzmiało to trochę komicznie, ale jakoś przeszło w uszach duchownego.

– Brama nie mogła być otwarta – odezwał się Poirier, ponownie przenosząc na mnie swoje okulary. – Sprawdzam ją za każdym razem, kiedy tu jestem.

– To znaczy kiedy? – spytał Ryan.

Okulary skierowały się na Ryana. Były nieruchome przez całe trzy sekundy, nim odpowiedział.

– Przynajmniej raz w tygodniu. Kościół czuje się odpowiedzialny za wszystkie swoje posiadłości. Nie jesteśmy tyl…

– Co to za miejsce?

Znowu chwila ciszy.

– Le Monastere St. Bernard. Zamknięte od 1983 roku. Kościół doszedł do wniosku, że liczba zakonników nie gwarantowała ciągłości jego istnienia.

Dziwiło mnie to, że mówił o kościele, jak o żywym stworzeniu, bycie mającym wolę i uczucia. Po francusku też mówił jakoś dziwnie, jego wymówa różniła się od tej, do której zdążyłam się już przyzwyczaić. Nie był rodowitym mieszkańcem Quebecu, ale nie potrafiłam przypisać jego akcentowi miejsca, skąd musiał pochodzić. Nie była to lekko gardłowa wymowa spotykana we Francji, którą mieszkańcy Ameryki Północnej nazywają akcentem paryskim Podejrzewałam, że jest Belgiem albo Szwajcarem.

– Co tu się mieści? – pytał dalej Ryan.

Znowu chwila milczenia, jakby fale dźwiękowe musiały przebyć długą drogę, nim dotrą do receptorów.

– Teraz już nic.

Ksiądz westchnął. Może wspominał lepsze czasy, kiedy kościół i klasztory kwitły. Może zbierał myśli, bo składając wyjaśnienia policji, chciał wyrażać się precyzyjnie. Okulary przeciwsłoneczne ukrywały jego oczy. Dziwny jak na księdza, szczególnie z tą swoją nienaganną cerą, skórzaną kurtką i strojem motocyklisty.

– Teraz przychodzę tu czasem rzucić okiem na posiadłość – ciągnął – Dozorca dba o wszystko.

– To znaczy o co? – Ryan robił notatki w notesie.

– Piec, rury. Odgarnia śnieg. Mieszkamy w miejscu o bardzo surowym klimacie. – Poirier zatoczył krąg jedną ze swoich chudych rąk, jakby chciał nią ogarnąć całą prowincję. – Okna. Czasami chłopcy rzucają kamieniami. – Spojrzał na mnie. – Drzwi i bramy. Upewnia się, że są zamknięte.

– Kiedy ostatni raz sprawdzał ojciec kłódki?

– W niedzielę o szóstej wieczorem. Wszystkie były w porządku. Jego natychmiastowa i dokładna odpowiedź mnie zdziwiła. Nie musiał się nad nią zastanawiać. Może Bertrand już wcześniej zadał mu to pytanie, a może Poirier po prostu się go spodziewał, ale szybkość reakcji wskazywała na to, że odpowiedź miał przygotowaną.

– Nie zauważył ojciec nic niezwyczajnego?

– Rien. – Nic.

– Kiedy ten dozorca… Jak on się nazywa?

– Monsieur Roy.

– Kiedy przychodzi?

– Przychodzi w piątki, chyba że jest coś konkretnego do zrobienia. Ryan milczał, ale nie spuszczał z niego wzroku. Usłyszał więc:

– Na przykład uprzątnięcie śniegu albo naprawienie okna.

– Ojcze Poirier, myślę, że detektyw Bertrand już ojca pytał o miejsca pochówku na terenie posiadłości?

Chwila ciszy.

– Nie. Nie. Tu nie ma żadnych grobów. – Potrząsnął energicznie głową, przez co przesunęły mu się okulary. Jedna rączka uwolniła się zza ucha i oprawki przechyliły się pod kątem dwudziestu stopni. Skojarzył mi się przy tym ruchu z tankowcem wchodzącym do portu.

– To był klasztor, zawsze klasztor. Nikogo się tutaj nie grzebie. Ale zadzwoniłem do naszej archiwistki i poprosiłem, żeby sprawdziła w dokumentach. Aby mieć absolutną pewność. – Kiedy mówił, podniósł obie ręce do skroni i poprawił okulary, starannie je prostując.

– Wie ojciec, dlaczego tu jesteśmy?

Poirier pokiwał głową i okulary ponownie się poruszyły. Już miał coś powiedzieć, ale zmienił zdanie.

– No dobra – powiedział Ryan, zamykając notes i chowając go do kieszeni. – Teraz słucham, jak się mamy do tego zabrać? – zwrócił się do mnie.

– Może najpierw was tam wprowadzę i pokażę, co znalazłam. Jak już weźmiemy to z sobą, można sprowadzić psa i zobaczyć, czy znajdzie coś jeszcze… – Miałam nadzieję, że mój głos nie odzwierciedla mojego stanu ducha. Cholera. Co się stanie, jeśli tam nic nie będzie?

– Zgoda.

Ryan podszedł do mężczyzny w kombinezonie. Owczarek podskoczył w jego stronę i zaczął nosem trącać mu rękę, żeby zwrócić na siebie uwagę,

Kiedy Ryan rozmawiał z treserem, głaskał psa po głowie. Po chwili wrócił do nas i zaprowadził całą grupę do bramy. Gdy tak szliśmy, dyskretnie rozglądałam się na boki, szukając jakichś znaków potwierdzających to, że byłam tutaj poprzedniej nocy. Nie zauważyłam żadnych.

Czekaliśmy przed bramą, podczas gdy Poirier wyciągnął z kieszeni kółko z ogromną ilością kluczy i wybrał jeden z nich. Chwycił kłódkę i szarpnął nią mocno, pokazując, że trzyma. Kłódka zabrzęczała cicho w porannym powietrzu, a na ziemię spadł prysznic rdzy. Czy to ja zatrzasnęłam ją kilka go dzin wcześniej? Nie pamiętałam.

Poirier przekręcił kluczyk, otworzył kłódkę i pchnął bramę. Zaskrzeczała cicho. Nie był to skrzypiący, metaliczny dźwięk, który pamiętałam. Odsunął się, żeby zrobić dla mnie miejsce. Wszyscy czekali. LaManche ciągle się nie odzywał.

Poprawiłam plecak, przeszłam obok księdza i ruszyłam pierwsza.

W przejrzystym, delikatnym świetle poranka, las wyglądał przyjaźnie, a nie złowieszczo. Promienie słońca przeświecały przez korony drzew liściastych i iglaków, a powietrze przesycone było zapachem żywicy. Był to zapach, który przywoływał na myśl domki letniskowe i letnie obozy, a nie zwłoki i nocne cienie. Szłam powoli, przyglądając się bacznie każdemu drzewu, szukałam wszędzie połamanych gałęzi, porwanej roślinności, wzruszonej gleby, czegokolwiek świadczącego o ludzkiej bytności. Szczególnie mojej.

Z każdym krokiem wzrastał we mnie niepokój, serce biło mi coraz szybciej. A co, jeśli to nie ja nie zamknęłam bramę? Co, jeśli ktoś był tu po mnie? Co tu się działo, kiedy pojechałam?

Czułam się tak, jakbym nigdy w tym miejscu nie była, ale znała je z książki albo ze zdjęć, które oglądałam. Starałam się określić na podstawie czasu i odległości od bramy, gdzie powinna być ścieżka. Ale miałam złe przeczucia. Moje wspomnienia były porwane i niejasne, jak częściowo zapamiętany sen. Ważniejsze wydarzenia pamiętałam wyraźnie, ale szczegóły dotyczące kolejności i czasu były rozmyte.

Modliłam się, żeby zobaczyć jakąś wskazówkę.

I ta modlitwa została wysłuchana – rękawiczki. Zapomniałam o nich. Po lewej stronie drogi na poziomie oczu z rozwidlenia drzewa spozierały na mnie trzy białe palce. Tak! Rozejrzałam się po pobliskich drzewach. Druga rękawiczka leżała w niszy małego klonu, jakiś metr dwadzieścia nad ziemią. Błysnął mi widok samej siebie, trzęsącej się, szukającej po omacku miejsca do umieszczenia rękawiczek. Wysoko oceniłam to, że w ogóle o tym pomyślałam, ale swoją pamięć nisko. Myślałam, że położyłam je wyżej. Może, jak Alicja, doświadczyłam w tym lesie zmiany rozmiarów ciała.

Skręciłam pomiędzy drzewa na coś, co z trudem można by uznać za ścieżkę. Była ledwo widoczna w gęstwinie i gdyby nie rękawiczki, mogłabym ją przegapić. W świetle dnia ścieżka różniła się od otaczającego ją terenu tylko tym, że miała inną nawierzchnię – roślinność porastająca ją po obu stronach była tylko nieco bardziej gęsta. Na wąskim pasku rośliny nie były splątane. Chwasty i małe krzaki wyrastały osobno, pozwalając zobaczyć i chropowatą ściółkę z liści i ziemię, na której rosły. To wszystko.