Выбрать главу

Ogon Margot zaczął ruszać się szybciej. Kiedy wstałam, odskoczyła do tyłu, zrobiła pełny obrót, po czym zastygła, przyglądając się uważnie mojej twarzy. Przechylała głowę z jednej strony na drugą, a bruzda między jej oczyma to pojawiała się, to znikała.

– Tempe Brennan – powiedziałam, wyciągając rękę do DeSalvo.

Przyczepił jeden koniec smyczy Margot do pasa na swojej talii i chwycił drugi ręką. Wtedy dopiero wyciągnął do mnie rękę. Tę drugą, wolną. W dotyku była twarda i chropowata, jak hartowana stal. Jego uścisk był bezdyskusyjnie na piątkę.

– David DeSalvo.

– Podejrzewamy, ze może tam być coś jeszcze, Dave. Margot jest gotowa na jeszcze jedną rundę?

– Niech pani na nią spojrzy.

Słysząc swoje imię, Margot postawiła uszy, zgięła przednie łapy, schyliła głowę, biodra trzymając cały czas wysoko, po czym rzuciła się do przodu, kilkakrotnie podskakując. Nie odrywała oczu od twarzy DeSalvo.

– Okej. Gdzie szukaliście do tej pory?

– Obeszliśmy zygzakiem cały teren, oprócz tego miejsca, gdzie pracowaliście.

– Jest możliwość, że coś przegapiła?

– Eee, nie dzisiaj. – Potrząsnął głową. – Warunki są idealne. Temperatura w sam raz, jest ładnie i wilgotno po deszczu. Do tego lekki wietrzyk. A Margot jest w szczytowej formie.

Trącała nosem jego kolano i została nagrodzona głaskaniem.

– Margot rzadko kiedy coś przegapi. Trenowano ją tylko do wykrywania zapachu ciał, więc nie rozprasza ją nic innego.

Jak psy tropiące, psy trenowane do znajdowania zwłok uczą się podążać za określonymi woniami. W ich przypadku to zapach śmierci. Pamiętam spotkanie na Akademii, kiedy prezenter rozdawał próbki z wonią rozkładających się zwłok w butelkach. Rasowa gnilizna. A z kolei znajomy mi trener dysponował wyrwanymi zębami, wysępionymi od swojego dentysty, które później starzały się u niego, leżąc w plastikowych fiolkach.

– Margot jest chyba najlepsza ze wszystkich, z którymi pracowałem. Jeśli coś tam jeszcze jest, wyczuje to.

Spojrzałam na nią. Nie miałam wątpliwości.

– No dobra. Weźmy ją na to pierwsze miejsce.

DeSalvo przypiął wolny koniec smyczy do obroży Margot, która ruszyła przed nami w stronę bramy, gdzie czekało czterech detektywów. Poszliśmy teraz już znaną trasą, Margot na przedzie, napinając smycz. Z nosem przy ziemi, obwąchiwała szpary i szczeliny, tak jak robił to promień mojej latarki. Czasami zatrzymywała się, łapczywie wdychała powietrze, po czym gwałtownie je wypuszczała, unosząc liście wokół swojego łba. Usatysfakcjonowana, ruszała dalej.

Zatrzymaliśmy się w miejscu, gdzie ścieżka wchodziła w las.

– To jest część, której nie zrobiliśmy. – DeSalvo wskazał mniej więcej w stronę miejsca naszego pierwszego znaleziska. – Zatoczę z nią koło, żeby była pod wiatr. Wtedy lepiej węszy. Myśli, że coś ma. Zdam się na nią.

– Czy będziemy jej przeszkadzać, jeśli się tam pokręcimy? – spytałam.

– Niee. Dla niej wydajecie taką woń, na którą ma w ogóle nie reagować. Pies i trener poszli jeszcze ze trzy metry wzdłuż drogi, po czym zniknęli w lesie.

Detektywi i ja ruszyliśmy ścieżką. Teraz była już lepiej widoczna, bo została ugnieciona przez ludzi. W gruncie rzeczy miejsce, w którym zakopany był worek, właściwie można by już nazwać polanką. Roślinność była zdeptana, a niektóre z wiszących nad głowami gałęzi zostały przycięte.

Ze środka wyzierał porzucony dół, ciemny i pusty, który wyglądał jak splądrowany grób. Był dużo większy, niż przedtem, a otaczająca go ziemia była sypka i poorana. Z jednej strony dołu znajdował się kopczyk ziemi – stożek ze spadzistymi stokami i ściętym szczytem, a składające się na niego ziarnka były zaskakująco jednolite. Utworzyła go ziemia, którą przerzucaliśmy przez sita.

Po niecałych pięciu minutach usłyszeliśmy szczekanie.

– On jest za nami? – spytał Claudel.

– Ona – poprawiłam.

Otworzył usta, ale prawie natychmiast je zamknął. Zauważyłam małą żyłę pulsującą na jego skroni. Ryan zmroził mnie wzrokiem. No dobra, może rzeczywiście go prowokowałam.

W milczeniu ruszyliśmy z powrotem po ścieżce. Margot i DeSalvo byli gdzieś po lewej stronie. Słychać było szelest liści i już po niecałej minucie pojawili się w polu widzenia. Ciało Margot było napięte jak struna skrzypiec, mięśnie ramion wybrzuszone, a klatka piersiowa napierała na skórzaną uprząż. Łeb trzymała wysoko, rzucając nim to w lewo, to w prawo, wciągając nosem powietrze ze wszystkich stron. Jej nozdrza drgały gorączkowo.

Nagle zatrzymała się i zesztywniala, nastawiła uszy, których koniuszki drżały. Gdzieś z jej wnętrza zaczęły dobiegać dźwięki, najpierw słabe, ale systematycznie przybierały na sile; było to na wpół skomlenie, na wpół warczenie, brzmiało to jak zawodzenie żałobnika w jakimś pierwotnym rytuale. Kiedy dźwięk narastał, czułam jak włosy jeżą mi się na karku i po moim ciele rozlewa się chłód.

DeSalvo sięgnął ręką w dół i spuścił psa ze smyczy. Przez chwilę Margot ani drgnęła, jakby siebie w czymś utwierdzając i zastanawiając się, w którą stronę ruszyć. Potem wystrzeliła.

– Co się, kurwa… – zaczął Claudel.

– Gdzie do… – rzucił Ryan.

– A niech cię! – dodał Charbonneau.

Spodziewaliśmy się, że wyczuła miejsce za nami, gdzie był zakopany pierwszy worek. Zamiast tego, przecięła ścieżkę i wdarła się w drzewa. Obserwowaliśmy w milczeniu.

Dwa metry dalej zatrzymała się, spuściła łeb i kilkakrotnie wciągnęła powietrze. Wydychając je gwałtownie, przesunęła się nieco w lewo i powtórzyła ten sam manewr. Jej ciało było sztywne, a wszystkie mięśnie napięte. Kiedy się jej przyglądałam, przez głowę przelatywały mi różne obrazy. Bieg przez ciemność. Ciężki upadek. Błyskawica przecinająca niebo. Pusty dół.

Ponownie skupiłam swoją uwagę na Margot. Zatrzymała się pod jakimś iglakiem i całym swoim jestestwem skupiła się na ziemi leżącej przed nią, Spuściła łeb i wciągnęła powietrze. Potem, jakby była wiedziona jakimś dzikim instynktem, sierść zjeżyła jej się wzdłuż kręgosłupa, a mięśnie zaczęły drgać. Margot uniosła nos wysoko do góry, wypuściła powietrze i wpadła w szał. Rzucała się do przodu i do tyłu, warcząc i rozgrzebując łapami ziemię przed sobą, a ogon tylko migał między nogami.

– Margot! Ici! – rozkazał DeSalvo. Przedarł się przez gałęzie, chwycił ją za uprząż i odciągnął od miejsca, które wzbudziło w niej takie ożywienie

Nie musiałam patrzeć. Wiedziałam, co znalazła. I czego nie znalazła. Pamiętałam wpatrywanie się w suchą ziemię i pusty dół. Został wykopany po to, żeby w nim coś zakopać czy żeby z niego coś wyjąć? Teraz już wiedziałam. Margot szczekała i warczała na dół, w jaki wpadłam poprzedniej nocy. Był ciągle pusty, ale jej nos powiedział mi, co w nim było.

18

Plaża. Przewalające się fale. Brodźce muskające wodę swoimi chudymi nogami. Pelikany szybujące jak papierowe samoloty, a potem zwijające skrzydła, żeby zanurkować w wodę. W myślach znalazłam się w Karolinie. Czułam słonawy zapach bagien, słonawy zapach wodnego pyłu wiejącego od oceanu, mokrego piasku, ryb leżących na plaży i schnących wodorostów. Hatteras. Ocracoke i Bald Beach na północy. Pawley's, Sullivan's i Kiawah na południu. Chciałam być w domu, a na której wyspie, nie miało żadnego znaczenia.

Chciałam oglądać karłowate palmy i łodzie do połowów krewetek, a nie poćwiartowane kobiety i części ciała.

Otworzyłam oczy i ujrzałam gołębie na pomniku Normana Bethune'a. Niebo szarzało, resztki różu i żółci ustępowały miejsca nadchodzącej ciemności. Migotanie ulicznych latarni i neonów sklepowych zwiastowało nadejście wieczoru. Z trzech stron przelewały się samochody – czterokołowe, zmotoryzowane stado niechętnie rozdzielało się, żeby objechać mały trójkąt zieleni przy Guy i De Maisonneuve.

Siedziałam na ławce koło mężczyzny w swetrze. Włosy, ani blond, ani siwe, spływały mu na ramiona. Podświetlane z tyłu przez przejeżdżające samochody, tworzyły wokół jego głowy jakby aureolę z delikatnych, szklanych włókien. Oczy, mające kolor pranego tysiąc razy drelichu, były otoczone czerwoną obwódką, a w kącikach ust widać było żółte skrzepy, przy których dłubał bladymi, białymi palcami. Z łańcucha, który nosił na szyi zwisał metalowy krzyż wielkości mojej dłoni.