– Znalazłam twoją wiadomość – powiedziałam.
Podniosła palec, stuknęła jeszcze kilka razy w klawiaturę, po czym położyła linijkę na dokumencie. Jednym płynnym ruchem obróciła się, odepchnęła i podjechała do swojego biurka.
– Wygrzebałam to, o co mnie prosiłaś. Mniej więcej.
Zaczęła przeszukiwać stos papierów, potem następny, ale po chwili ponownie wróciła do pierwszego, tym razem szukając wolniej. W końcu wyjęła plik papierów spiętych zszywaczem, przebiegła wzrokiem kilka stron, po czym podała mi go.
– Nic sprzed 88 roku.
Przekartkowałam strony, trochę wystraszona. Jak to możliwe, że jest ich aż tyle?
– Najpierw wyszukałam przypadki, używając “ćwiartowania" jako słowa-klucza. To jest pierwsza lista. Ta długa. Znalazłam wszystkich ludzi, którzy rzucili się pod pociąg albo wpadli pod maszyny i obcięło im kończyny. Podejrzewam, że nie o to ci chodziło.
Rzeczywiście. To wyglądało na listę wszystkich spraw, w których ręka, noga albo palec zostały poważnie uszkodzone w momencie albo nawet tuż przed śmiercią.
– Potem dodałam “celowe", żeby ograniczyć liczbę spraw do tych, w których poćwiartowania dokonano celowo.
Spojrzałam na nią.
– Nie uzyskałam nic.
– Żadnego przypadku?
– To nie znaczy, że takich nie było.
– Jak to możliwe?
– Wystarczyło nie wprowadzić do komputera tych danych. Przez ostatnie dwa lata mieliśmy tutaj specjalny fundusz przeznaczony na zatrudnianie ludzi na niepełne etaty, żeby jak najszybciej umieścili dane historyczne w komputerach. – Westchnęła z rezygnacją i potrząsnęła głową. – Ministerstwo ociągało się z komputeryzacją przez lata, a teraz chcą zrobić wszystko z dnia na dzień. Nieważne. W każdym razie ludzie wprowadzający dane podają standardowy zasób informacji: data urodzenia, data śmierci, przyczyna śmierci i tak dalej. Ale kiedy trafią na coś dziwnego, na coś, co zdarza się rzadko, właściwie wszystko zależy od nich samych. Oni decydują, co wpisać…
– I ktoś mógł nie użyć hasła: poćwiartowanie.
– Właśnie. Ktoś może to nazwać amputacją, a ktoś inny rozczłonkowaniem. Przeważnie używają tych samych terminów, co patolog w swoim raporcie. Równie dobrze mogą to wprowadzić jako pocięcie albo przepiłowanie.
Ponownie spojrzałam na listy, kompletnie zniechęcona.
– Sprawdziłam pod wszystkimi tymi nazwami. Bez rezultatów. To tyle się okazało z mojego pomysłu.
– Kiedy szukałam pod “Okaleczenie", wyszła kolejna długa lista. – Czekała, kiedy przewracałam strony. – Gorzej niż z poćwiartowaniem… Potem spróbowałam jeszcze “Rozczłonkowanie" w połączeniu z “pośmiertne", żeby zawęzić pole poszukiwań i wybrać przypadki, w których… – Podniosła ręce do góry, zgięła palce i poruszała nimi, jakby coś łapała, jakby miała to słowo na końcu języka -…nastąpiło to po śmierci.
Podniosłam wzrok z nadzieją.
– Wyszukało jeden przypadek: faceta z odrąbanym członkiem.
– Komputer wziął cię dosłownie.
– Też to odkryłam?
– No dobrze. Co dalej?
– Potem spróbowałam “Okaleczenie" razem z “pośmiertne" i… – Sięgnęła na biurko i pokazała ostatni wydruk. – Bango! Tak mówicie?
– Bingo.
– Bingo! Bo myślę, że chyba o to ci właśnie chodzi. Możesz coś niecoś pominąć, na przykład te przypadki z lekarstwami, kiedy używali kwasów. – Wskazała na kilka przekreślonych ołówkiem linijek. – Te pewnie cię nie interesują.
Pokiwałam głową, ale myśli były już zaabsorbowane tylko tą listą. Dwanaście przypadków. Przekreśliła trzy z nich.
– Myślę jednak, że niektóre z innych list też mogą cię zainteresować. Ledwo ją słyszałam. Oczyma wodziłam po wykazie, ale już po chwili wpatrywałam się tylko w szóste z kolei nazwisko. Przebiegł mnie dreszcz niepokoju. Chciałam wrócić do swojego gabinetu.
– Lucie, świetnie się spisałaś – powiedziałam. – Nie byłam pewna, czy w ogóle coś z tego wyjdzie.
– Jest tu coś, co ci się przyda?
– Tak. Tak myślę – odparłam, starając się, żeby mój głos brzmiał zwyczajnie.
– Chcesz, żebym sprowadziła tutaj dane dotyczące tych przypadków?
– Nie. Dzięki. Przejrzę te listy, a potem wolałabym wygrzebać kompletną dokumentację. – Żebym się pomyliła w tym przypadku, modliłam się.
– Bien sur.
Zdjęła okulary i zaczęła czyścić szkła dołem swetra. Bez nich wyglądała, jakby jej czegoś brakowało, jakoś nie tak, jakby ślepiec przerzucił się na szkła kontaktowe.
– Chciałabym wiedzieć, jak się sprawy mają – powiedziała, a różowe prostokąty ponownie już spoczywały na nasadzie nosa.
– Oczywiście. Powiem ci, jak tylko coś się ruszy.
Odchodząc, słyszałam jak kółka jej krzesła suną po wyłożonej płytkami podłodze.
Kiedy znalazłam się w swoim gabinecie, położyłam wydruk na biurku i spojrzałam na listę. Jedno nazwisko przykuwało moją uwagę – Francine Morisette-Champoux. Francine Morisette-Champoux. Zupełnie o niej zapomniałam. Uspokój się, powiedziałam sobie. Nie wyciągaj pochopnych wniosków.
Zmusiłam się do przejrzenia innych nazwisk. Byli tam Gagne i Valencia, para handlarzy narkotyków, którzy nie mieli nosa do interesów. Była też Chantale Trottier. Rozpoznałam nazwisko studentki z Hondurasu, której mąż przystawił pistolet do twarzy i pociągnął spust. Przewiózł ją potem z Ohio do Quebecu, odciął ręce i porzucił ciało, praktycznie bez głowy, w prowincjonalnym parku. W pożegnalnym geście wyciął jej na piersiach swoje inicjały. O pozostałych czterech przypadkach wcześniej nie słyszałam. Miały miejsce przed 1990 rokiem, czyli zanim zaczęłam tutaj pracować. Poszłam do archiwum i wzięłam dokumenty dotyczące tych spraw, Morisette-Champoux też.
Ułożyłam skoroszyty według numeracji LML – były więc w porządku chronologicznym. Będę pracowała systematycznie, zdecydowałam.
Natychmiast jednak złamałam to postanowienie i sięgnęłam po skoroszyt Morisette-Champoux. Jego zawartość sprawiła, że niepokój narastał we mnie w zastraszającym tempie.
22
Francine Morisette-Champoux została pobita i zastrzelona w styczniu 1993 roku. Tego ranka sąsiad widział ją na spacerze z jej małym spanielem koło dziesiątej. Dwie godziny później jej mąż odkrył ciało w kuchni ich domu. Pies był w dużym pokoju. Jego głowy nigdy nie odnaleziono.
Pamiętałam tę sprawę, chociaż sama nie brałam udziału w dochodzeniu. Tamtej zimy przylatywałam samolotem z południa na jeden tydzień co sześć tygodni. Pete i ja ciągle się kłóciliśmy, więc zdecydowałam się spędzić całe lato 93-ego roku w Quebecu, mając nadzieję, że trzymiesięczna separacja pomoże ożywić nasze małżeństwo. Tak. Brutalność napadu na Morisetter Champoux zaszokowała mnie wtedy i ciągle jeszcze szokuje. Zdjęcia z miejsca zbrodni sprawiły, że wszystko mi się dokładnie przypomniało.
Leżała pod małym, drewnianym stołem, wystając spod niego w połowie, jej ręce i nogi były szeroko rozpostarte, a białe, bawełniane majtki naciągnięte między kolanami. Otaczała ją ogromna kałuża krwi, która przykrywała fragment geometrycznego wzoru linoleum. Ciemne plamy pokrywały ściany i szafki. Nogi przewróconego krzesła, które nie zmieściło się kadrze, wydawały się na nią wskazywać. Tutaj jesteś.
Na tle karmazynowego tła jej ciało wyglądało trupio blado. Na brzuchu jasna kreska grubości ołówka tworzyła pętlę, wyglądającą jak radosny uśmiech tuż nad jej łonem. Została rozcięta od tej blizny aż do mostka. Z nacięcia wystawały jej wnętrzności. Rękojeść kuchennego noża była ledwo widoczna na wierzchołku trójkąta utworzonego przez jej nogi. Półtora metra od niej, między blatem a zlewem leżała jej prawa ręka. Miała czterdzieści siedem lat.
– Jezu – wyszeptałam cicho.
Czytałam raport z autopsji, kiedy w drzwiach stanął Charbonneau. Zauważyłam, że nie jest w najlepszym nastroju. Oczy miał przekrwione i nawet się nie przywitał.
Wszedł, nie pytając o pozwolenie i usiadł na krześle stojącym po drugiej stronie biurka.