Выбрать главу

Piętnaście po czwartej znowu zadzwoniłam do Ryana. Chociaż nie było go przy biurku, operatorce wydawało się, że gdzieś go widziała i niechętnie zaczęła poszukiwania. Gdy czekałam, moje oczy spoczęły na dokumentach dotyczących sprawy z małpą. Byłam znudzona, więc wyciągnęłam fotografie. Były dwa rodzaje – kilka zdjęć z polaroida, a reszta klasyczne, dziesięć na piętnaście centymetrów. Odezwała się operatorka i powiedziała mi, że Ryana nie ma w żadnym z pokojów, do których dzwoniła. Tak, westchnienie, sprawdzi w pokoju, gdzie się pija kawę.

Przejrzałam zdjęcia z polaroidu, bez wątpienia zrobione, kiedy szczątki przywieziono do kostnicy. Były na nich fotografie purpurowo-czarnej torby z nylonu, zapiętej i rozpiętej – na tej wersji z rozpiętą, w torbie widać było zawiniątko. Kilka kolejnych zdjęć przedstawiało to zawiniątko leżące na stole do autopsji, przed i po rozpakowaniu.

Na pozostałych sześciu uwieczniono części ciała. Notatka w rubryce na formularzu tożsamości potwierdzała, że denat był rzeczywiście malutki, niniejszy niż dziewięciomiesięczny płód albo noworodek. Procesy gnilne były całkiem zaawansowane. Ciało zaczęło już czernieć i było wymazane czymś, co wyglądało jak zjełczała tapioka. Wydawało mi się, że rozpoznaję głowę, tułów i kończyny. Poza tym, zupełnie nic. Zdjęcia zrobiono ze zbyt dużej odległości i nie było widać szczegółów. Obracałam kilka z nich, patrząc na nie pod bardziej dogodnym kątem, ale i tak niewiele można było zobaczyć.

Operatorka przemówiła stanowczym głosem. Ryana nie ma. Muszę spróbować jutro. Nie dałam jej okazji do wypowiedzenia argumentu, który już miała w zanadrzu, tylko zostawiłam kolejną wiadomość i rozłączyłam się.

Zbliżenia, o wymiarach dziesięć na piętnaście, zrobiono po oczyszczeniu małpy. Szczegóły, których nie było na polaroidach, tutaj były dobrze widoczne. Drobne ciało zostało obdarte ze skóry i rozcięte w stawach. Fotograf, prawdopodobnie Denis, ułożył kawałki w porządku anatomicznym, po czym dokładnie obfotografował każdy po kolei.

Kiedy przeglądałam zdjęcia, nie mogłam nie zauważyć, że pocięte kawałki wyglądały trochę jak królik, który wkrótce znajdzie się w zupie. Nie pasował tylko jeden szczegół. Piąte zdjęcie przedstawiało drobną rękę kończącą i się czterema palcami i schowanym w delikatnej dłoni kciukiem.

Ostatnie dwa zdjęcia ukazywały głowę. Bez skóry i włosów, wyglądała jakoś pierwotnie, jak płód odcięty od pępowiny, nagi i bezbronny.

Czaszka była wielkości mandarynki. Chociaż twarz była płaska i antropoidalna, nie trzeba być pogromczynią lwów i miłośnikiem safari, żeby zauważyć, że nie był to przedstawiciel naczelnych człekokształtnych. Uzębienie było pełne, wszystkie zęby trzonowe na miejscu i reszta też. Policzyłam. W każdej ćwiartce były trzy zęby przedtrzonowe. Małpa pochodziła z Ameryki Południowej.

To tylko jeszcze jedna sprawa, której bohaterem są zwierzęta, powiedziałam sobie, chowając zdjęcia do koperty. Czasami się takie zdarzają, bo komuś się wydaje, że szczątki są ludzkie. Obdarte ze skóry łapy niedźwiedzia porzucone przez myśliwych, świnie i kozy zabite na mięso, a wzgardzone kawałki porzucone przy drodze, okaleczone psy i koty wrzucone do rzeki. Nieczułość gatunku ludzkiego zawsze mnie wprawiała w zdumienie. Nigdy się do tego nie przyzwyczaiłam.

Więc dlaczego ta sprawa nie dawała mi spokoju? Jeszcze raz spojrzałam na duże zdjęcia. No dobra. Małpę pocięto. Poważna sprawa. Ale tak samo się dzieje z mnóstwem zwierząt, które do nas trafiają. Jakiś dupek pewnie miał radochę, kiedy ją dręczył i zabijał. Może to był jakiś student, wkurzony zła oceną.

Zatrzymałam się przy piątym zdjęciu i wlepiłam w nie oczy. Po raz kolejny stężały mi mięśnie brzucha. Przez chwilę wpatrywałam się w zdjęcie, a potem sięgnęłam po telefon.

23

Nie ma nic bardziej pustego, niż szkoła po skończonych lekcjach. Tak właśnie sobie wyobrażam ewentualne konsekwencje wybuchu bomby neutronowej. Światła się palą. Woda tryska z fontann. Dzwonki dzwonią zgodnie z planem. Monitory komputerów emitują tajemniczą poświatę. Nie ma ludzi. Nie ma nikogo gaszącego pragnienie, śpieszącego do klasy i nie słychać stukotu klawiatur. Milczenie katakumb.

Siedziałam na krześle przed gabinetem Parkera Baileya na Universite du Quebec a Montreal – UQAM. Po wyjściu z laboratorium ćwiczyłam już na sali gimnastycznej, zrobiłam zakupy w Provigo i zjadłam cienki makaron z sosem ze ślimaków. Był zupełnie niezły jak na pospieszny posiłek. Nawet Birdie był zachwycony. Teraz jednak nie mogłam już spokojnie usiedzieć, j

Powiedzieć, że na wydziale biologii panowała cisza to tak jakby powiedzieć, że kwarki są małe. Wszystkie drzwi na korytarzu były zamknięte. Przestudiowałam tablice ogłoszeń, przeczytałam ogłoszenia na tablicach dotyczących studiów podyplomowych, wszystkie komunikaty o planowanych wyjazdach w teren, oferty komputeropisania i korepetycji, ogłoszenia zapowiadające gościnne wykłady. Dwukrotnie.

Po raz tysięczny spojrzałam na zegarek – 9:12 wieczorem. Niech to. Już powinien tu być. Kończył zajęcia o dziewiątej. Przynajmniej tak mi powiedziała sekretarka. Wstałam i zaczęłam spacerować. Ci, którzy czekają, muszą spacerować – 9:14, Cholera.

O 9:30 dałam sobie spokój. Kiedy przerzuciłam torebkę przez ramię, usłyszałam, że gdzieś otwierają się drzwi. Nie widziałam, gdzie. Po chwili zza rogu wyłonił się szybko idący mężczyzna z ogromnym stosem książek. Cały czas poprawiał chwyt, żeby nie spadły książki. Jego sweter wyglądał tak, jakby opuścił Irlandię przed głodem ziemniaczanym. Oceniłam wiek mężczyzny na koło czterdziestki.

Kiedy mnie zauważył, zatrzymał się, ale twarz pozostała nieporuszona. Zaczęłam się przedstawiać i wtedy ze stosu ześliznął się notatnik. Oboje się po niego schyliliśmy. Nie było to dobre posunięcie z jego strony. Większość książek ze stosu powędrowała na podłogę, rozsypując się na niej jak konfetti w Sylwestra. Przez kilka minut zbieraliśmy je i ponownie układaliśmy w stos, po czym otworzył swój gabinet i położył książki na biurku.

– Przepraszam – rzucił po francusku z silnym akcentem. – Ja…

– Nie ma sprawy – odpowiedziałam po angielsku. – Musiałam pana wystraszyć.

– Tak. Nie. Powinienem był przenieść książki w dwóch rzutach. Często mi się to zdarza. – Po angielsku nie mówił z amerykańskim akcentem.

– To książki o metodologii pracy w laboratorium?

– Tak. Właśnie miałem zajęcia z metodologii etologii.

Był skąpany we wszystkich odcieniach promieni zachodzącego słońca. Miał skórę powleczoną delikatnym różem, malinowe policzki, a włosy koloru waniliowego wafla. Wąsy i rzęsy były bursztynowe. Wyglądał na człowieka, który się nie opala, tylko spala.

– Brzmi intrygująco.

– Chciałbym, żeby oni tak myśleli. Czym mogę…

– Jestem Tempe Brennan – zaczęłam, sięgając do torebki i wyciągając wizytówkę. – Pańska sekretarka powiedziała, że teraz uda mi się pana złapać.

Kiedy czytał wizytówkę, wytłumaczyłam mu cel swojej wizyty.

– Tak, pamiętam. Byłem bardzo niezadowolony, że straciłem tę małpę. Naprawdę mnie to wkurzyło. – Nagle zaproponował: – Może pani usiądzie?

Nie czekając na odpowiedź, zaczął zdejmować rzeczy z zielonego, plastikowego krzesła i układać je na stosie na podłodze. Ukradkiem rozejrzałam się wokół. W porównaniu z jego maluteńkim gabinetem, mój wyglądał jak poczekalnia dworcowa.

Tam, gdzie nie było półek z książkami, wszędzie na ścianach wisiały zdjęcia zwierząt. Cierniki. Perliczka. Wyjce. Guźce. Nawet mrówkojad. Nie pominięto żadnego poziomu z taksonomii Linneusza. Pomieszczenie przypominało mi biuro impresaria, w którym jak trofea porozwieszano zdjęcia sławnych ludzi. Tylko że na tych zdjęciach nie było autografów,

Oboje usiedliśmy, on za biurkiem, opierając nogi na otwartej szufladzie, a ja na dopiero co zwolnionym krześle dla gości,

– Tak. Naprawdę mnie to wkurzyło – powtórzył, po czym nagle zmienił temat. – Jest pani antropologiem.