Выбрать главу

– Pan pozwoli, że się przedstawię – powiedział major. – Jestem Michał Dong-Bei. A to porucznik Gui-Hau Śliwiński.

Porucznik zasalutował karnie.

Gusiew zdał sobie sprawę, że widzi pulsowanie czerwonego światła w lewym oku. Jezus!!! Dioda! Dioda!!! Jestem w fazie REM! To tylko sen… Ale wszystko było tak strasznie realne… Polizał swoją dłoń. Czuł smak skóry, czuł wilgoć śliny, chłód na palcach. Mógł dotknąć nawet materiału eleganckiego garnituru, który wisiał na krześle. Czuł jego fakturę, widział szczegóły – rzecz niemożliwa we śnie.

– Panie ambasadorze – powiedział major. – Dostaliśmy zadanie. Mamy zaprowadzić pana do pani prezydent RP. Czy włoży pan garnitur?

Gusiew, zszokowany realnością wydarzeń, posłusznie włożył marynarkę. Za pomocą małej szczoteczki porucznik usiłował usunąć niewidzialne pyłki z czarnego materiału.

– Gdzie jest pani prezydent?

– No jak to? – zdziwił się major. – Przecież przed chwilą wylądował tu RP Number One.

– Co wylądowało?

– Hmm… Krążownik „Lech Wałęsa”.

Gusiew zaklął. Dał się wyprowadzić na korytarz, żołnierze po bokach prezentowali broń. Realność tego wszystkiego przyprawiała go o drżenie. Tylko dzięki światełku pulsującemu w kąciku lewego oka wiedział, że śni.

– Przepraszam najmocniej, panie ambasadorze – odezwał się prowadzący major. – Najmocniej przepraszam… Coś jest nie tak z pańskim lewym okiem. Może to wylew? Może powinniśmy sprowadzić lekarza?

Gusiew odruchowo dotknął swojej skroni. Czysta, gładka skóra. Przecież dioda istniała tylko w realnym świecie. Skąd oni mogli podejrzewać, że widzi czerwone światło w lewym oku?!

– Może to tylko żyłka pękła – powiedział porucznik Gui-Hau Śliwiński. – Ale zawsze trzeba uważać.

Wyprowadzili go na zewnątrz, prosto w mgłę. Widział zarysy jakiegoś monstrualnego statku kosmicznego. Obaj oficerowie prowadzili go po pochylni, na której mogła się zmieścić dywizja wojska.

– To jest właśnie RP Number One – powiedział porucznik. – To jest „Lech Wałęsa”.

– Boże – szepnął Gusiew. Czerwone światło pulsowało w lewym oku, ale wszystko wokół było takie realne! Czuł powiewy wiatru, promieniowanie ciepła z nagrzanego metalu, przez podeszwy mięciutkich butów rozróżniał nawet fakturę stopni, po których stąpał.

Obaj Chińczycy wprowadzili go do ogromnej poczekalni, utkanej ze światła i jakichś materiałów – cholernie drogich, jak się domyślał. Na środku pomieszczenia czekała grupka mężczyzn.

– Panowie pozwolą, że ich przedstawię – major wskazał go dłonią. – To jest pan ambasador Rzeczypospolitej Polskiej przy Watykanie, pan pułkownik Gusiew. A to są panowie… – zwrócił dłoń w drugą stronę. Zaczął przedstawiać kilku Chińczyków z warkoczami i może ze dwóch mężczyzn o europejskim wyglądzie. Wszyscy w lśniących garniturach. Żadnego nazwiska Gusiew nie zapamiętał.

– A pan skąd pochodzi? – zainteresował się jeden z Chińczyków.

– Z Wrocławia.

– O? A gdzie to jest?

– Pan ambasador śmieje się z nas – wtrącił jeden z „Europejczyków”. – Park wrocławski leży na przedmieściu stolicy. Bez paruset milionów na koncie nie wybuduje pan tam swojej willi.

– Ach – uśmiechnął się Chińczyk. – Czyli pan jest z Warszawy? To skąd pan tak dobrze zna język polski?

Pozostali zaczęli się śmiać, jakby opowiedział dowcip.

– Najmocniej panów przepraszam – przerwał im major. – Pani prezydent czeka.

Wskazał Gusiewowi kierunek. Gdy ruszył za oficerem, któremu spod rogatywki wystawał warkoczyk, usłyszał komentarze idących za nim ludzi.

– Widzisz? Bez willi w parku wrocławskim będziesz tu czekał do usr… hm… śmierci!

– No i trzeba być ambasadorem w Watykanie. Nawet minuty z nami nie odstał.

Czerwone światło pulsowało w lewym oku Gusiewa. Major wprowadził go do ogromnej windy.

– Proszę pana – powiedział oficer, gdy pojawiły się drzwi. Nie zasunęły się, na opadły, nie zamknęły… Po prostu się pojawiły. – Proszę pana, w trakcie audiencji pod żadnym pozorem nie wolno kucać!

Jezuuuuu… „Jak kucnę we śnie, przerywasz wszystko!” powiedział Dietrichowi. No przecież oni nie mogli o tym wiedzieć!

– Dlaczego akurat mnie postanowił pan poinformować o kucaniu? – zapytał w miarę spokojnie.

– Ja jestem tylko oficerem do specjalnych poruczeń. I chciałem jedynie panu powiedzieć, że podczas audiencji absolutnie nie wolno kucać. Lepiej też nie siadać, dla pewności.

Drzwi zniknęły. Major wprowadził go do sali, gdzie czekała kilkunastoletnia dziewczyna i jakiś generał, sądząc po orderach, gwiazdkach i lampasach. Obydwoje wyglądali na Słowian. Mieli jasne włosy i niebieskie, wcale nie skośne oczy.

– To jest ambasador RP przy Watykanie – major rozpoczął prezentację – pan pułkownik Gusiew. A to jest – zwrócił dłoń w drugą stronę – pani Prezydent Rzeczypospolitej, Królowa Polski, Matka Boska Częstochowska, Asia Maciejczuk.

Gusiew odruchowo pochylił głowę, ale nie mógł oderwać wzroku od prześlicznej, kilkunastoletniej pani prezydent. Zauważyła to.

– Dobra, dobra – podeszła do niego i położyła mu rękę na ramieniu. – Tak naprawdę to mam 96 lat i nazywam się Hui-Czon. Na ten wygląd i nazwisko musiałam zapracować, i wydałam naprawdę dużo pieniędzy… Więc nie przesadzaj z tym zachwytem, Gusiew. To chirurgom należą się oklaski.

– Pani prezydent…

– Możemy chyba rozmawiać mniej oficjalnie – ruchem ręki odprawiła majora. – Coś jest nie tak z twoim lewym okiem, Gusiew.

Drgnął znowu. Przecież nie mogła widzieć diody pulsującej w realnym świecie…

– Pani prezydent? – spytał ostrożnie.

– Wiesz… Gdy człowiek rodzi się na opanowanych przez triady przedmieściach Pekinu, to wyrabia w sobie instynkt przeżycia. Ja naprawdę sama zapracowałam na tę słowiańską twarz – przesunęła ręką po policzku. – I sama zapracowałam na swoje słowiańskie nazwisko! Ciężką pracą, naprawdę ciężką. Nie chcę tego zmarnować, posyłając na dół jakiegoś durnia.

– Na dół? – spytał. – Do zakopanego pod ziemią Wrocławia?

Uśmiechnęła się.

– Przygotowałeś się. Nie jesteś jak dziecko we mgle, nie jesteś jak ci inni.

Nikłe światełko pulsowało w kąciku oka przez cały czas. Nie mógł zrozumieć, dlaczego wszystko wokół wydaje się być takie realne. Pani prezydent Maciejczuk, z wyglądu siedemnastoletnia dziewczyna, skinęła palcem, i jak spod ziemi pojawił się lokaj z tacą. Oboje wzięli po kieliszku wina, generał obok najwyraźniej nie uznawał tego rodzaju trunków. Boże… Czuł zapach i smak wyśmienitego alkoholu, zimno doskonale schłodzonego kieliszka. Palce zwilgotniały od kropli wody, spływających ze spotniałego szkła. We śnie to nie było możliwe. Nie czułby jej oddechu, kiedy zbliżyła twarz, nie dostrzegłby pierścieni na jej palcach, z których jeden miał wyrzeźbione w diamencie godło RP. To wszystko nie było możliwe we śnie. A jednak… Dioda, przyklejona w kąciku lewego oka gdzieś tam, w realnym świecie, a tu niewidoczna, mówiła mu, że przeżywa właśnie fazę REM. Ale to niemożliwe. To niemożliwe! Wykresy EEG w prawdziwej rzeczywistości nie mogły kłamać, ale przecież nie mógł czuć tego wszystkiego. To był sen!!! Tylko sen…

Asia Maciejczuk zbliżyła się jeszcze bardziej.

– Dam ci czterdziestu komandosów osłony do zejścia – powiedziała. – Ale, oczywiście, tam na dole będziesz musiał działać sam. Problem jest w czym innym: jak cię stamtąd ewakuować? Wiesz, jak teraz wygląda Wrocław, mniej więcej?

– Raczej nie.

– OK. Lata temu postawiono tam budynek, który ma ponad cztery kilometry wysokości. To granica wytrzymałości ówczesnego żelazobetonu. W hallu mieściło się prawie całe centrum historycznego Wrocławia, które, oczywiście, zachowano. Problem tkwi w tym, że po zasypaniu całości mamy cztery i pół kilometra do przebycia. Co gorsza, w parku wrocławskim trudno oddychać, bo, cholera, leży za wysoko, ale zaczęliśmy natlenianie. Zresztą nieistotne. Komandosi sprowadzą cię na dół i opuszczą na jakąś budowlę, mniej więcej na dach kościoła Świętego Krzyża. Wiesz, gdzie to jest?

– Tak.

– OK. Tuż przed kościołem jest pomnik.

– Wiem. Świętego Jana Nepomucena.

– Ty naprawdę jesteś dobrze przygotowany – uśmiechnęła się znowu, tym razem z podziwem. – Świetnie! Żołnierze zdemontują pomnik, zaś w jego miejsce podstawią atrapę, nie do odróżnienia od oryginału. A w środku będzie stał pocisk kosmiczny.

– Jaki? – spytał.

– Zwykła rakieta. Jeśli znalazłbyś się w niebezpieczeństwie, wystarczy wsiąść i odpalić. Niestety, zginiesz momentalnie, ale to żaden problem. Pocisk będzie miał takie przyspieszenie, że nawet zgnieciony przebije te cztery i pół kilometra betonu i poleci w kosmos. Na orbicie przejmą go nasze statki, wyjmiemy cię i odtworzymy. Nic się nie bój, to sprawdzona technologia.

– Nie boję się, pani prezydent – powiedział, odruchowo mrużąc lewe oko, bo dioda z realnego świata przez cały czas dawała o sobie znać.

– Nareszcie prawdziwy mężczyzna – podała mu następny kieliszek wina.

– Czego mam się dowiedzieć?

– Nie wiesz? – przez chwilę miał wrażenie, że jest rozczarowana.

– Nie.

– Nie czytałeś źródeł?

– Przepraszam, pani prezydent. Jakich źródeł?

– No, z twoich czasów. Z twojej epoki.

– Aaaa… – niewiele rozumiał. – Eeeeeee… chyba nie.

– Mniejsza z tym – zerknęła na swojego generała w lampasach. – Masz znaleźć fałszywy cmentarz. A na cmentarzu pośrednika – podała mu zalakowaną kopertę. – Będziesz wiedział kiedy to otworzyć. Powodzenia, pułkowniku!

Odruchowo zasalutował do gołej głowy. Pani prezydent Maciejczuk oddała honory, generał również – Gusiew i dziewięćdziesięciosześcioletnia dziewczyna-prezydent zrobili to raczej dla zabawy, a generał na poważnie.