– Przepraszam, czy mógłbym przed wyjściem zadać jedno pytanie?
Pani prezydent odstawiła pusty kieliszek. Ledwie dostrzegalnie przygryzła wargi.
– Widzisz, z wami, Polakami, mam zawsze problem. To nie to, co Chińczyk, który od razu zrobi, co się mu mówi… – przystanęła przed świetlistą szybą, która znikła momentalnie, ukazując ogromne pomieszczenie wypełnione ludźmi skupionymi nad jakimiś urządzeniami. Ale w dalszym ciągu nie dobiegał stamtąd żaden dźwięk. – Polak zawsze musi zadać pytanie.
Odwróciła się i popatrzyła mu prosto w oczy. Ruchem ręki powstrzymała go, gdy chciał coś powiedzieć.
– Mam na imię Asia. Nazwisko sobie zmieniłam, ale imię jest prawdziwe – westchnęła. – Tak nazywaliście dziewczynki, chcąc pokazać imperialną siłę… Asia. Asia… Czyli AZJA!!! – krzyknęła. – Władza nad Azją – uśmiechnęła się nagle. – Ale nigdy nie przewidzieliście, że idąc do Azji staniecie się nią…
Podeszła do Gusiewa i położyła mu rękę na ramieniu.
– Odpowiem ci.
Popatrzyła mu prosto w oczy i odpowiedziała, choć przecież nie zadał żadnego pytania.
– Tak. On żyje.
Gusiew obudził się z krzykiem. Szarpiąc kable, odkleił wszystkie czujniki EEG i zerwał plaster, przytrzymujący martwą teraz diodę.
– O kurwa!!!
– Co się stało? – spytał „Sepp”.
– Byłeś tam? – spytała Irmina.
– Psiakrew! Byłem!!! – wrzasnął, zrywając się z łóżka. – No byłem! Byłem.
Z wiszącej na krześle marynarki wyjął paczkę papierosów. Jezus! Marynarka na krześle! Prawie taka, jak TAM. Zaczął gorączkowo sprawdzać, czy ma przyklejoną do policzka diodę, choć przecież sam ją przed chwilą odkleił; kosił oczy, aby upewnić się, że w lewym kąciku nie pulsuje czerwone światło.
– Co się stało? – Dietrich był wyraźnie zaniepokojony.
Roztrzęsiony Gusiew usiadł na blacie biurka. Zapalił papierosa.
– To… – zaciągnął się głęboko, a potem wydmuchnął dym pod sufit. – To było tak potwornie realne!
– Ten sen?
– To nie był sen – Gusiew zaciągnął się aż do pępka. – Tam czujesz ciepło i zimno, czujesz zapachy, wiatr, woda jest mokra, czujesz smak, dotyk, nawet czyjś oddech. A poza tym możesz racjonalnie myśleć! To wszystko jest realne.
– Nie zalewaj – Dietrich też zapalił papierosa. Wskazał na główną jednostkę aparatu Borkowskiego. – To jakiś elektryczny odpowiednik LSD, albo coś w tym stylu.
Gusiew zerknął na Irminę.
– Byłaś tam?
Dziewczyna skinęła głową.
– Byłam.
– Kazali ci zejść pod ziemię?
– Nie. Nasza metoda jest dużo gorsza. Ja miałam tylko… – zawahała się – mmmm… pewne odczucia.
– Zaraz, zaraz. A jak to jest możliwe, że ludzie, którzy nie mieli żadnej metody, żadnych aparatów – wskazał na kartki z zapiskami Borkowskiego, które ciągle leżały na biurku – też tam się znaleźli?
– To oni.
– Zaraz – wtrącił się Dietrich. – Jacy oni?
– To jest coś dziwnego – Irmina podrapała się w czoło. – Ja myślę, oni istnieją naprawdę. Ale gdzieś indziej. I szukają ludzi, żeby coś zrobić.
– Co?
– Nie wiem. To jest bardzo ważne. Tam jest jakieś przejście. Jakiś pomost między światami. Ale im nie o to chodzi. Oni szukają pośrednika. Geniusza, który potrafi oszukać to przejście.
– Kogo?
Irmina zerknęła na Gusiewa.
– Zadałeś im pytanie o kolegę?
Skinął głową.
– I co ci powiedzieli?
– Że żyje.
– O właśnie. Jarek Wiśniowiecki żyje. Gdzieś indziej. W jakimś świecie, gdzie jest geniusz, który oszukuje przejście. Jarek nie jest stąd. On skądinąd…
– Zdaje mi się, że pochowaliśmy jakieś konkretne ciało.
– Nie stąd – powtórzyła dziewczyna. – Tu nic się nie stało.
– Nic nie rozumiem – powiedział Dietrich.
Gusiew podszedł do okna, odruchowo sprawdził, czy na dworze nie ma mgły. Czuł dreszcze na plecach. Coś się stanie, coś się stanie, coś się stanie… To jedno kołatało mu w głowie.
– Dopiero teraz mam wrażenie, że śnię – powiedział. – Przecież o tym, że Jarek żyje, powiedziała mi pani prezydent RP, Królowa Polski, Matka Boska, Asia, a właściwie Azja Maciejczuk. A wy w to wierzycie.
– Ja nie – mruknął asekuracyjnie „Sepp”.
Po powrocie do domu Dietrich nie mógł zasnąć, mimo że pół nocy przesiedział nad aparatami. Położył się do łóżka, ale zaliczył tylko przewracanie się z boku na bok, ryzykując trzeszczeniem łóżka obudzenie żony nad ranem. Po dłuższej chwili zrozumiał, czego mu brakowało – nie słyszał mruczenia ogromnego kocura, który zwykł wypychać go z własnej poduszki. Wstał i, usiłując nie kłapać kapciami, ruszył na poszukiwanie białoróżowego persa. Sprawdził w „brudnej dziurze” pod wanną, ale mimo mocnej latarki nie zauważył błysku ślepiów małego, domowego drapieżnika; szukał za lodówką, za zmywarką, za zlewem, pomiędzy barkiem a gazówką… W pewnej chwili wydało mu się, że usłyszał cichy, jakby lekko zduszony pisk. Wszedł do salonu. Kota nie było, ale znowu usłyszał pisk, i to dużo wyraźniej. Coś go tknęło i skierował latarkę na sufit.
Widok był zupełnie nieprawdopodobny. Tuż przy lampie wisiał mały balon meteorologiczny, a pod nim przyczepione za mordę puchate zwierzę, które rozpaczliwie przebierało łapami.
– Co się stało? – żona, przecierając oczy, wyszła z sypialni. Zapaliła światło.
– Kot znalazł się na suficie.
– Aha… A co kot robi na suficie?
– Wisi.
– No to go ściągnij i chodź spać.
Dietrich chwycił persa za ogon i ruszył w kierunku kuchni, trzymając go w ręku jak dziecinny balonik. Tyle tylko, że zamiast sznurka miał w ręku ogon. Kot nie protestował, choć wydawał jakieś dziwne dźwięki. Wyjaśnienie, wbrew pozorom, było bardzo proste. Kocur notorycznie pożerał wszystkie tasiemki. Jeśli znajomi przynieśli kwiaty i ktoś nieopatrznie spuścił oko z wazonu, zwierzak ruszał momentalnie do ataku, zjadał tasiemkę i rzucał się do ucieczki. Niestety, siłą rzeczy był już „przywiązany” do bukietu i rozwalał wszystko po drodze, mocząc wodą dywan.
Teraz musiało być tak samo. Dietrich przy pomocy nożyczek odłączył kota od „aerostatu”, który przyniósł córce od kolegów z innej uczelni. Zapewne córka umieściła balon pod krzesłem, żeby jej nie uleciał, zaś kot zjadł sznurek, wyszarpnął balon spod krzesła, no i…
Rzucił otrząsającemu się zwierzakowi kilka chrupek do miski. Był zupełnie wybity ze snu. Poszedł do gabinetu, gdzie w sejfie na broń miał ukryte jeszcze jedno piwo. Wyjął je, i dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że jedynym pretekstem przyjścia tutaj były przywiezione przez Irminę kopie papierów UB z lat pięćdziesiątych. „Projekt Kal”. Odpowiedzialny za organizację: major Dłużewski. Przebadano cztery tysiące osób, kryjąc akcję pod pozorem badania przynależności do AK i szpiegostwa na rzecz Wielkiej Brytanii. Efekt osiągnięto u około osiemdziesięciu. Cztery osoby zmarły natychmiast po wstrzyknięciu preparatu, osiemnaście w późniejszym okresie. Jedna osoba została rozstrzelana pod pozorem szpiegostwa na rzecz USA, po tym, gdy usiłowała rozpowiadać wszystko i słać grepsy na zewnątrz. Trzy osoby na leczeniu psychiatrycznym, w tym profesor Fieldmann, jeden ze współtwórców projektu.
Dietrich otworzył piwo i zapalił papierosa.
„Co to jest ten Kal”? – sięgnął po encyklopedię. – „Kal, kal, kal…” – przesuwał palcem po kolejnych hasłach. – „No przecież to Kalevala!!! Elementarne, doktorze Watson”.
Jak mógł nie wiedzieć?!
– Mam! – ryknął na cały głos. Z sypialni dobiegły go ciche przekleństwa.
Kalevala. Fińska epopeja narodowa ułożona przez Lonnrota w pierwszej połowie XIX wieku. Poetę interesowały pieśni ludowe – zebrał ogromną ilość materiału, krążąc wśród chłopów. Pieśni były krótkie, ludowi wykonawcy pamiętali je fragmentarycznie, w różnych wersjach, jednak Lonnrot dostrzegł pewne elementy, które łączyły te strzępki w całość. Czy to możliwe, żeby urywki pieśni, powtarzane na terenie całego kraju, były odbiciem jednej, prawdziwej opowieści? Przekazywanej przez pokolenia? Lonnrot znalazł te same postacie, te same wątki, tę samą tajemnicę. Złożył to w końcu w całość, ale, zdaje się, w tym właśnie momencie rozprzęgła mu się złożona z milionów okruchów tajemnica. Nie potrafił dotrzeć do chwili, gdy była jeszcze całością. Kalevala. Zagubiony w otchłaniach czasu epos, którego autorzy coś chcieli powiedzieć. Z jakichś względów musieli to ukryć, podzielić na cząsteczki, ale… dali też mechanizm, który umożliwiał złożenie prawdziwej opowieści w całość. Lonnrotowi nie udało się do końca.
Dietrich podszedł do okna, zaciągając się papierosem. Projekt „Kal”. Uśmiechnął się. „Majorze Dłużewski, trzeba było wymyślić bardziej zagmatwany kryptonim. Na przykład Akcja Dupa”.
„Sepp” roześmiał się i wypił kilka łyków ciepłego piwa. Ciekawe, o co im chodziło w tym UB? Bo przecież nie o poezję…
Projekt „Kal”. Składanie prawdy z malutkich, nieuchwytnych fragmentów, które musiały być z jakichś względów ukryte. I Dłużewskiemu się udało. Przynajmniej w jakimś sensie, o czym świadczyły poznaczone zastrzykami ręce Irminy. „Pochodna skopolaminy” – powiedziała. Dietrich zerknął na hasło „skopolamina”. Były tam chemiczne wzory i wyjaśnienia, ale nie podano, kiedy skopolamina została wymyślona. Nie miał pojęcia, czy istniała w latach pięćdziesiątych. O co w tym wszystkim chodzi? O co chodzi Węgrom? W ogóle co jest grane? Nie miał żadnych wątpliwości, że jakaś gra właśnie się rozpoczęła…
Zamyślił się, powoli popijając ciepłe piwo. Jego ojciec był rodowitym Niemcem, mieszkającym w małej miejscowości na Śląsku. Przed wojną pracował w polskiej spółce węglowej i był dwujęzyczny. Po wojnie na Ziemiach Odzyskanych brakowało kadr, ponieważ wcześniej wyrżnięto większość polskiej inteligencji. Z Wilna przybyła komisja, która miała jakoś temu zaradzić. Ale co zrobić, skoro w miasteczku sami Niemcy? Mianowali burmistrzem Dietricha, ponieważ świetnie mówił po polsku. Nowy burmistrz solidnie przygotował się do inauguracji. Przyuczył orkiestrę, kazał wszystkim wkuć słowa pieśni, no i… się zaczęło. W wielkiej sali sami Niemcy na baczność i tylko dwóch Polaków. Dietrich dał znak „Do hymnu!” i kapelmeister zaczął: