Jednocześnie też przeżyli szok.
Ten przy Gusiewie popatrzył wprost w wylot lufy Siga, napakowanego na full rozpryskową amunicją. W drugie oko miał wycelowane.357 Magnum Weihraucha. Ten od strony Dietricha patrzył lewym okiem na wylot lufy „trzydziestki ósemki” z nabojami „Plus P”, a prawym w lufę tetetki z czeską amunicją do przebijania kamizelek kuloodpornych. Oczywiście o rodzaju slugów nie miał pojęcia, ale, sądząc po pozie, w jakiej zamarł, chyba nie zamierzał sprawdzać.
Ten, co patrzył na Irminę, tylko przełknął ślinę.
– Eeeeeeeee… – mężczyzna przy oknie kierowcy wziął głębszy oddech i zawahał się przez chwilę. – Przepraszam, gdzie jest ta… no… yyy… droga na Poznań?
– Tam – Gusiew odruchowo pokazał za siebie, niechcący celując siedzącej z tyłu Irminie prosto w czoło Sigiem nabitym rozpryskową amunicją, z palcem na spuście.
– Aha. To dziękujemy – cała trójka ruszyła w tył. Znowu jednocześnie, jak na komendę.
Dietrich wypuścił powietrze z płuc.
– Jezus! Co to było? – zszokowany, patrzył na dwa odjeżdżające samochody. – Próba, psiakrew, napadu? Przecież byłaby jatka jak w Hollywood…
– Jezus Maria – Gusiew czuł, że po czole spływa mu pot. – O kurwa!
– Panowie pliisssssssss! – jęknęła Irmina. – Rozładujcie broń, bo zaraz w tym samochodzie będzie jatka jak w Hollywood.
– N… No fakt.
Ostrożnie spuścili kurki. Siga wystarczyło zdekokować i zabezpieczyć, ale w tetetce trzeba było wyjąć magazynek i przeładować, żeby wyrzucić nabój z komory.
– Skąd macie broń? – spytała Irmina. – Nielegalna?
– Legalna.
– Jesteśmy kolekcjonerami – dodał Dietrich, szukając na podłodze auta wyrzuconego naboju. – Członkami klubu sportowego i paru innych klubów. Mamy po kilka sztuk…
Urwał nagle. Jednocześnie spojrzeli na siebie z Gusiewem, a potem gwałtownie odwrócili się w fotelach.
– Zaraz… A skąd TY masz broń?
Irmina schowała swój węgierski PA-63. Malutki, poręczny, na nabój 9x18 Makarowa, z siedmioma sztukami amunicji w magazynku. Broń tak zaprojektowaną, żeby nic nie wystawało, żeby dała się łatwo wyjąć z kabury. Ale i… z damskiej torebki.
– Ja też jestem w klubie sportowym i…
– Dobra, dobra – przerwał jej Gusiew. – To w takim razie pokaż pozwolenie na przewóz gnata przez granicę.
– Nie wciskaj kitu – dodał Dietrich. – Każdy, kto posiada ostrą broń legalnie musi mieć przepisy w małym palcu. Po pierwsze, nie przejechałaś granicy bez papierka, chyba że jesteś urodzoną idiotką, ale na taką nie wyglądasz. Jeśli przyjechałaś z giwerą na zawody, choćby i w strzelaniu praktycznym, to nie ze spluwą z tak krótką lufą. Nie wciskaj kitu – powtórzył.
– To agentka wywiadu Węgier. Od razu wiedziałem.
– Nie jestem agentką żadnego wywiadu.
– O, jak nagle poprawił ci się język polski! – ucieszył się Dietrich. – Albo pokaż papier, albo się wytłumacz, albo dzwonię na policję.
– Daj spokój, „Sepp” – wzruszyła ramionami. Rzeczywiście nagle poprawił jej się i język, i wymowa. – Od razu wywiad. I co niby Węgry mogłyby zrobić Polsce, albo Polska Węgrom? Jesteśmy sojusznikami.
– To może mafia? Pokaż mi chociaż pozwolenie na broń.
Otworzyła torebkę i rzuciła im papier przewozowy. Nachylili się obaj, zapalając samochodową lampkę.
– Szlag. To jest podpisane przez MSZ, a nie jakiś tam konsulat…
– Nie jestem agentem.
– A policyjna spluwa?
– A dlaczego dwaj polscy naukowcy mają „przypadkowo” po dwie amerykańskie armaty w kieszeniach?! – odpowiedziała pytaniem.
– Moje są niemieckie – wyrwało się Gusiewowi.
– Czekaj – powstrzymał go Dietrich. – W naszym przypadku to naprawdę przypadek, strzelectwo to nasza pasja. Ale nie bardzo wyobrażam sobie naukowca z zaprzyjaźnionego kraju, który przyjeżdża na konferencję z pistoletem i papierem MSZ.
– Nie jestem naukowcem – odparła.
– Jezu… To kim jesteś? Kim było tych trzech facetów, maszerujących „w nogę” jak Armia Czerwona na defiladzie?
Westchnęła ciężko. Rozmasowała sobie policzki.
– Nie wiem, kim oni byli – szepnęła. – Ale jeśli sądzicie, że tylko my interesujemy się maszyną Borkowskiego, to jesteście durnie!
– Kiedy my się, kurwa, nie interesujemy! – Gusiew zaczął tracić panowanie nad sobą. – To ty nas zmusiłaś.
– Taaaaak? A słyszałeś o projekcie „Widmo”? O śmierci profesora Ostrowskiego w wypadku samochodowym pod Szczecinem? O siedmiu ludziach, którzy w szpitalu psychiatrycznym w Gdyni codziennie, od lat, usiłują wejść na niewidzialną ścianę, i nikt nie jest w stanie ich wyleczyć? Słyszałeś o tym? A może słyszałeś jak naprawdę kończy się projekt „Kal”, ale wątpię, bo to wiem tylko ja – jeszcze raz pokazała im ślady po zastrzykach w zgięciach ramion.
– Coś tam jednak wiemy o projekcie „Kalevala”… – strzelił Dietrich i wygrał. Nie sądziła, że zna źródłosłów.
Zapaliła papierosa i zaciągnęła się chciwie.
– No dobra. Było tak. Sprzedaliście „Kal” Ruskim za psi grosz, albo wręcz oddaliście za darmo, bo to była ślepa uliczka. Czegoś tam można się dowiedzieć, ale pójść dalej nie sposób. Kopie papierów zostały w Polsce i w jakimś sensie kontynuował to Ostrowski, mając lepsze rozwiązanie. Ale to już nie te czasy, nie ten sprzęt. Nawet, podejrzewam, specjalnie opchnęliście technologię „Kal”, żeby zmylić wszystkich innych. Żeby wepchnąć ich w ślepą uliczkę. Bo Ostrowski planował już coś lepszego. No i stało się, co się stało… Ostrowskiego zastrzelili na trasie pod Szczecinem, pozorując wypadek. A ci, co przeżyli, od lat, dzień w dzień, dwadzieścia cztery godziny na dobę, wspinają się w szpitalu psychiatrycznym na niewidzialną ścianę.
– Na Mur Marzeń? – przerwał jej Gusiew.
Wzruszyła ramionami.
– Zaraz. Jeśli ci faceci, którzy nas opadli, byli z jakiegoś urzędu, to dlaczego nie wzięli sobie aparatów Borkowskiego – tak po prostu? Wchodząc do instytutu pod ochroną policji, pakując, wsadzając na ciężarówkę? Dlaczego nie wzięli?
– Bo się bali! – Irmina oparła ramiona na przednich zagłówkach foteli. – Bo się panicznie bali! – powtórzyła.
– Jezu, czego? Kilku spluw w naszych rękach?
– Nie.
– Przestań być taka tajemnicza – odezwał się Dietrich.
– A jak myślisz, dlaczego zastrzelili Ostrowskiego? Dlaczego Borkowski się powiesił?
– Bo zabił Jarka.
– Nie – uśmiechnęła się zimno. – Już wam tłumaczę. Aparatura Ostrowskiego może dać cholerną władzę, ale wiążą się z tym okropne skutki uboczne. Świat to być może… całe mnóstwo światów. I prawdopodobnie można przejść z jednego do drugiego. Może nie całym sobą, ale w jakiś sposób przenikanie jest możliwe. I teraz pytanie zasadnicze: jak znaleźć to przejście? W latach pięćdziesiątych majorowi Dłużewskiemu coś się udało, w ramach „Kal”. Niewiele, ale trochę. W projekcie „Widmo” Ostrowski poszedł dalej. Znacznie dalej. Zastrzelili go, bo się przestraszyli. Borkowski wpadł na to przypadkiem, dotarł jakoś do dokumentów „Kal” i poszedł jeszcze inną drogą, mając zupełnie co innego na myśli. Potem powiesił się. Ale jest ktoś jeszcze; ktoś inny nad tym pracuje.
– Tu? W Polsce?
– Nie wiem – zawahała się. – W pewnym sensie. Aaa… – znowu się zawahała. – Jak myślicie, czy to możliwe, żeby naukowcy na usługach UB opracowali w latach pięćdziesiątych tak skomplikowany preparat chemiczny, że pozwala różnym ludziom śnić ten sam sen? A może im ktoś pomagał?
– Kto? – Dietrich tylko machnął ręką.
Gusiew nagle się domyślił.
– Pani prezydent Azja Maciejczuk? – prychnął. – Przecież ona mi się tylko śniła.
– Może tak – Irmina zaciągnęła się po raz ostatni i wyrzuciła niedopałek za okno. – A może nie…
Zdenerwowany Gusiew otworzył drzwi i wyszedł na zewnątrz. Oparł się o maskę i zapalił papierosa, patrząc w ciepłą noc, rozświetloną nielicznymi latarniami. Dopiero teraz wytarł chustką pot z czoła. Patrzył na to cholerne miasto i znowu miał niesamowite uczucie, że jest w nim jakiś ukryty plan. Jakieś przesłanie. Że od paruset tysięcy lat, od epoki kamienia, ci, którzy tu mieszkali, którzy to budowali, chcieli mu coś powiedzieć. Że szeptali mu coś do ucha, a on nie mógł tego zrozumieć.
Irmina wystawiła głowę przez okno.
– Gusiew, jestem… byłam funkcjonariuszką. Mój ojciec pracował nad węgierską wersją projektu „Kal”. Studiowałam w Polsce, byłam tu na każdych wakacjach. Dzięki zastrzykom udawało mi się odnaleźć różne osoby, które pracowały tutaj. Stąd tyle wiem. Gusiew, słuchaj… Teraz mój ojciec w szpitalu psychiatrycznym w Budapeszcie usiłuje wejść na ścianę, której nie ma. Od lat. Ja muszę wiedzieć. Muszę!
Zaciągnął się, a potem nagle odrzucił ledwie co zapalonego papierosa. Uśmiechnął się. Starzy mistrzowie wokół coś szeptali, ale on ciągle nie mógł zrozumieć.
– Owszem – tak jak pani Azja Maciejczuk odpowiedział jej na pytanie, którego nie zadała. – Jestem wystarczająco szalony. Jestem wystarczająco szalony… Kontynuujemy.
– Kretyn! – wrzasnął z wnętrza samochodu Dietrich.
Irka prowadziła go pewnie wąskimi uliczkami, pośród drewnianych kamienic. Zdaje się, że ktoś w przyszłości naprawdę odtworzył średniowieczny Wrocław.
– I co z tymi, którzy nas śledzili? – obejrzał się do tyłu.
– Poszli sobie. Jakby się czegoś przestraszyli – pociągnęła go za rękaw. – O, tu jest szpital.