– Psiakrew – Dietrich wysiadł i stanął na masce. – Robimy w tył zwrot i jedziemy wokół tego bajzlu, przez Mydlaną i na Karłowice.
– Ocipiałeś? Przecież tak jak za powodzi główna pomoc przyjdzie od strony Poznania! Całe Karłowice będą zaraz zatkane poznańskimi wozami straży pożarnej!
– No to w lewo, cofamy się i przez…
– Na Krzykach będziesz miał wozy z Legnicy, Brzegu i Opola. Dotrą szybko, bo mają dobrą A-4, ale później wrąbią się w miasto. Będziesz miał monstrualny korek przy każdej stacji benzynowej, bo przecież paliwo im się skończy.
– No to co robimy? – Dietrich zajął z powrotem miejsce za kierownicą.
Gusiew wychylił się z okna.
– Gazownia!!! Gazownia!!! – zaczął się drzeć, wymachując swoją legitymacją z Instytutu Badania Snów. – Pilny przejazd!!!
Jeden z mężczyzn, którzy usiłowali kierować ruchem na moście zbliżył się trochę, patrząc na napisy „P. KwP. w Ś” z lekka ogłupiałym wyrazem twarzy.
– Dobra, jedź przez chodnik. Powinieneś się zmieścić.
Dietrich, przyzwyczajony w domu do wzorowego porządku i prawdomówności, o mało nie dostał zawału. Poczerwieniał na twarzy i już po samej jego minie było widać, że nie jest z gazowni, ale z góry żałuje i prosi wysoki sąd o możliwie najniższy wymiar kary. Jechał prawym chodnikiem mostu, usiłując nie patrzeć na wprost, i tylko interwencja Gusiewa uchroniła go od uderzenia w barierkę.
– Dalej chodnikiem – o mało nie wyrwał koledze kierownicy z rąk.
Darli przez Curie-Skłodowskiej, a właściwie trawnikami przy trotuarach. W ten sposób prawie udało im się dotrzeć do ulicy Norwida, tu jednak natknęli się na strażaka, który nie miał już wrodzonej uprzejmości policjantów, i którego nie wzruszały żadne legitymacje.
– Spierdalać! – zakomunikował im miłym głosem.
Jakimś cudem skręcili jeszcze w Norwida, ale dalej już nie dało się jechać. Barykada z dwóch policyjnych kolczatek i sporego autobusu, skonfiskowanego Akademii Rolniczej, skutecznie gasiła zapały tych, którzy chcieliby się przedrzeć.
– I co teraz? – spytała Irmina.
– Spróbujmy przejść na plac – mruknął Gusiew, wysiadając z samochodu. – Zobaczymy, co się dzieje.
– Przecież wokół pełno wojska i policji. A do budynków rządowych nie można teraz wchodzić – wskazała na rząd czerwonych tablic na bramach wokół.
– To są budynki różnych uczelni, a uczelnie – zapamiętaj dokładnie! – uczelnie to jedna wielka mafia.
Pobiegli w stronę wejścia do jaskini astrofizyków. Ochroniarze, oczywiście, zastopowali ich w wejściu, lecz wystarczył jeden telefon do kolegi, który w odpowiedzi nie przebierał w słowach, żeby ochroniarze, gnąc się w ukłonach, przeprowadzili ich na plac po drugiej stronie. Dalej jednak nie szli, bowiem widok był zupełnie nieprawdopodobny…
Ktoś zerwał już trakcję tramwajową i przewrócił słupy. Ktoś wygolił wszystkie żywopłoty. Inna ekipa właśnie odwracała uliczne latarnie, wzdłuż osi pionowej, w drugą stronę. Dosłownie po chwili zobaczyli cel tych działań. Dwa rolnicze Dromadery, skrzydło w skrzydło, zatoczyły ciasny łuk nad placem, który kiedyś był przecież niemieckim, wojskowym lotniskiem w centrum miasta. I teraz właśnie powracał do swojej podstawowej funkcji, którą wyznaczono mu w czasach drugiej wojny. Dwa samoloty weszły na oś betonowego pasa dla tramwajów i zaczęły schodzić do lądowania.
– O kurwa! – jęknął Dietrich.
Mimo środka nocy obie maszyny miały idealne warunki do lądowania. Perfekcyjne oświetlenie z odwróconych latarni, niesamowicie długi, równy betonowy pas, i żadnych przeszkód wokół. Dromadery wylądowały jeden po drugim. Potem zaczęły kołować po szerokiej przestrzeni, by ustawić się jak najbliższej strażackiej pompy, która wprost z rzeki mogła napełnić ich ogromne zbiorniki. Mniej więcej po minucie pojawił się An-2 i również wylądował jak na paradzie, ustawiając się pod pompą. Potem znowu dwa kolejne Dromadery, tak jak poprzednie wykonując ciasny krąg, ustawiły się na osi starego, wojskowego lotniska.
– Jezu… – Dietrich ukrył twarz w dłoniach. – Co myśmy zrobili?! – patrzył na łuny pożarów, z różnych stron rozświetlające miasto, na kołujące w powietrzu samoloty gaśnicze, na setki osób uwijających się jak w ukropie.
„Wszyscy mężczyźni zdolni do noszenia broni i do ciężkiej pracy – grzmiały głośniki ustawione na samochodach policji – mają stawić się w jednostkach wojskowych najbliższych swojego miejsca zamieszkania. Inżynierowie wszystkich specjalności muszą zgłosić się w swoich miejscach pracy. Wszyscy lekarze…”.
– Co myśmy zrobili? – powtórzył Dietrich. Chyba dopiero w tej chwili uwierzył.
Gusiew wyjął papierosa.
– Czy ktoś ma ogień? – zerknął na łuny pożarów. – Powiem wam tak: dopiero teraz ten facet z podziemi mnie wkurwił.
– I co mu zrobisz? Co zrobisz gościowi, który ci się tylko śni?! – podświadomie odwrócił sytuację agentów schodzących do podziemnego miasta.
– Zejdę tam jeszcze raz.
– Żeby wywołać wojnę, czy żeby zwariować?
Gusiew usiadł na niskim murku okalającym schody prowadzące do najbliżej sali dydaktycznej.
– Muru Marzeń nie można przejść, ponieważ popada się w szaleństwo. I prawie tego doświadczyłem. Uratowaliście mnie jednak, bo byłem tam zbyt krótko.
– Kilkanaście sekund.
– OK.
– Nie da się spać kilka sekund, budzić się i zasypiać znowu.
– Nie da się? – Gusiew zapalił nareszcie papierosa. – Nie da się?
– O kurwa! – Dietrich przysiadł obok niego. On też sobie przypomniał. – O żesz ty…
– O czym mówicie? – spytała Irmina.
Dietrich zaciągnął się głęboko. Zerknął na dziewczynę.
– Był taki amerykański prezenter radiowy, który postanowił pobić rekord długości niespania. Wytrzymał kilkadziesiąt godzin. Cholera wie, nie pamiętam. I coś dziwnego zaczęło się z nim dziać. Dziwna rzecz. Później naukowcy stwierdzili, że on zasypiał na parę sekund, bodaj od razu w fazie REM. Kilka sekund snu, parę minut jawy i znowu… – uśmiechnął się szeroko. – To może zadziałać! Parę sekund snu i znowu jesteś u nas. A potem znowu parę sekund. Nie zdążą ci nic zrobić.
– Leśmian o tym nie wiedział – Irmina uśmiechnęła się również.
– Nie wiedział o czymś jeszcze. Ja domyślam się, gdzie jest Fałszywy Cmentarz.
– Jezu… Gdzie?!
– To proste jak obsługa młotka – Gusiew zwrócił się do Dietricha. – Skontaktuj mnie z najlepszymi specjalistami od średniowiecznych cmentarzy. Niech nakarmią mnie całą wiedzą o ówczesnych nekropoliach. Daj im na przygotowanie trzydzieści godzin. Leśmian nie miał takich możliwości.
– Cmentarze? To poproszę kolegów z uniwerku. Ale czekaj – Dietrich podrapał się w brodę. – Skoro ich świat oddziałuje na nasz, to i nasz na ich…
– O czym myślisz?
– Potrzebuję gazu usypiającego, a może i gazów bojowych. Specjalistów od uszczelniania pomieszczeń. Kilku masek przeciwgazowych. Speców od skażeń.
– Co za problem?
– Jezu – przerwała im Irmina. – Gazy bojowe? Maski? Skąd to weźmiecie, chłopaki?!
– Czyżbym nie mówił ci, że wszystkie uczelnie to jedna wielka mafia? I my się popieramy wzajemnie.
– No, ale jak?… Gazy bojowe?
Gusiew popatrzył na kolejną parę Dromaderów lądujących na placu Grunwaldzkim.
– Gazy bojowe i usypiające to chemicy z Politechniki. Uszczelnianie pomieszczeń to chłopaki z materiałoznawstwa. Maski przeciwgazowe załatwimy na „Zmechu”, żołnierze mają tego od metra…
– I dadzą wam? – dopytywała się Irmina.
Dietrich tylko westchnął.
– Już ci chyba mówiłem. Nie ma takiej możliwości, żeby kolega nie pomógł koledze.
Gusiew wstał i przeciągnął się.
– Dobra. Mamy jakieś trzydzieści godzin na załatwienie wszystkich spraw. Do roboty, mafiosi!
Wrocław powoli wydobywał się z szoku spowodowanego pożarami. Oczywiście stacje telewizyjne ciągle piały na „wysokim C”, ale miasto, jak setki razy w swojej historii (od epoki kamienia licząc, to było prawie trzysta tysięcy lat), rozpoczęło już kolejny proces odbudowy. Podnoszenie się z ruin wszyscy obywatele mieli we krwi, a być może było to już nawet zapisane w ich genach. Następujące po sobie pokolenia robiły to tyle razy, że bez żadnych nakazów czy planów każdy wiedział, gdzie jego miejsce i co ma robić. Realnej pomocy udzielił jedynie Poznań oraz mieszkańcy okolicznych wsi i miasteczek – jak zwykle. Historia lubi się powtarzać…
Zresztą zniszczenia nie były zbyt wielkie. Pożary zabytkowych obiektów udało się szybko ugasić, a kilka zniszczonych kwartałów domów znajdowało się w jakby celowo wybranych, najbrzydszych miejscach. Czyżby to miało być tylko ostrzeżenie?
Gusiew wzruszył ramionami. Był coraz bardziej otępiały od niewyspania. Tym razem role się odwróciły. Ivan z Irminą odsypiali zaległości, a on przeciwnie – od kilkudziesięciu godzin (powoli tracił rachubę) usiłował nie zasnąć. Wymyślał sobie różne zajęcia. Zrobił nowe prześwietlenie u kolegi w szpitalu, odwiedził chyba wszystkie znajome nocne bary, budząc totalne zdziwienie u kelnerów, którzy go znali, bo zamawiał wyłącznie kawę, soki i energizery. „Co, wątroba wysiadła?” – pytali, a on śmiał się. Nie mógł pić, bo zasnąłby natychmiast. Jednak w barach też mu to groziło, chodził więc po parkach, a potem kupował jakieś rzeczy w galeriach handlowych, otwartych dłużej z powodu napływu do miasta ludzi związanych z usuwaniem skutków pożaru. Kupowanie czegokolwiek, choćby i głupiej koszuli, sprawiało, że czarny pies oddalał się na chwilę. Dziwne, jak prymitywnie skonstruowany jest człowiek! Odwiedził już chyba wszystkie supersklepy, przemierzył chyba wszystkie podziemne i nadziemne wielopoziomowe parkingi. Właściwie w oczach miał już tylko płynny ruch otwieranych fotokomórką drzwi, przesuwające się neony, coraz bardziej rozmazane podczas jazdy niezliczonymi schodami ruchomymi. Magnetyczne bilety, automatyczne szlabany, klimatyzowane windy, betonowe ślimacznice, prowadzące w dół lub w górę. W bagażniku samochodu wypiętrzał się coraz większy stos gromadzonych dóbr. Każdy dotyk karty kredytowej odpędzał czarnego psa o krok. Magia elektroniki działała niezawodnie, choć cholernie powoli.