Выбрать главу

Pułkownik Waśków obserwował zmiany na jego twarzy. Pociągnął łyk piwa, zapalił papierosa. Wokół panowała idealna cisza.

– Czy… Czy pan chce mnie o coś oskarżyć? – spytał po dłuższej chwili Wasilewski.

– O co?

– No, nie wiem. Przecież w jakimś celu prowadzi pan tę rozmowę.

Waśków uśmiechnął się smutno.

– Taaak. Oskarżyć pana? Że był pan agentem obcego wywiadu w Breslau, w roku 1943? Jeśli nawet, przy całej fantastyczności założenia, to wtedy byłby pan i tak naszym sojusznikiem, więc raczej trudno o jakiekolwiek oskarżenia.

– O co panu w takim razie chodzi?

– Chciałbym wiedzieć nad czym ślęczy od wielu tygodni Alek Mierzwa. Co jest grane?

– Ja panu nie wyjaśnię.

– A ten dziwny napis? „Spotkajmy się za sto lat”?

– Przepraszam. Ja jestem wariatem. Jestem nienormalny. Mam schizofrenię! Proszę się skontaktować z moim psychoanalitykiem.

– Bardzo wygodne tłumaczenie.

– To nie jest „tłumaczenie” – Wasilewski zdenerwował się nagle. Nie mógł sobie poradzić ze swoim wnętrzem, buzowało mu w głowie. – Nie wiem, o co panu chodzi!

– No taaaak… – pułkownik skrzywił się lekko. Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale po sekundzie zrezygnował. – Czy podwieźć pana do samochodu, który zostawił pan na podjeździe?

– Byłbym zobowiązany.

Waśków otworzył pancerne drzwi, przepuścił Wasilewskiego przodem i wskazał drogę do samochodu terenowego, pomalowanego w barwy ochronne. Żołnierz za kierownicą włączył starter.

– Ciekawi mnie jedna rzecz, wie pan?

– Jaka?

Pułkownik wskazał mu miejsce w samochodzie. Wyjął z kieszeni nadpaloną kartkę z niemieckich akt. Wyraźnie widać było faszystowskie insygnia.

– Dlaczego w roku 1943 Rudi Schenck nagle zaczął się uczyć języka polskiego?

Następny dzień był koszmarny. Jakieś spotkania, rozmowy w interesach, brednie, bzdury, ble, ble, ble… Co gorsza, Wasilewski był niewyspany, właściwie to w ogóle nie położył się do łóżka. Podpuchnięte oczy piekły lekko, nie mógł jednak wrócić do mieszkania. Ani chwili nie mógłby wytrzymać sam, zamknięty w pięknie urządzonym domu. Jakiś ślad instynktu samozachowawczego powstrzymywał go od tego. Ciekawe, jak mógł skończyć? Z kablem od odkurzacza zawiniętym wokół szyi i… I co? Skok z balkonu na dwumetrowym przedłużeniu? Nie, nie. Był wariatem, był schizofrenikiem, ale nie był nienormalny. Ha, ha, ha! Wiedział, że jeśli zamknie się sam wśród czterech ścian, z telewizją jako towarzyszką życia, to szybko skończy na dwumetrowym kablu, wprawiając w szok sąsiadów, którym dyndający za oknem trup może przeszkodzić w kolacji. Wariował. I to wyraźnie. Coś było nie tak. Usiłował przypomnieć sobie Ritę Lausch, ale w jego wspomnieniach ona nazywała się jakoś inaczej. Jezu! Jaką Ritę?! Przecież nie mógł żyć w czterdziestym trzecim! Nawet jako wariat. To po prostu niemożliwe!

Gdy zapadł zmierzch, udał się na Nowy Targ i wszedł do niemieckiego bunkra, ukrytego pod powierzchnią placu. „Strefa Radia Kolor” – głosił napis nad betonowymi schodami. Teraz był tu klub z dyskoteką. Żelbetowe ściany gwarantowały, że żaden rozrywający uszy dźwięk nie zburzy spokoju mieszkańców okolicznych domów. Kapela rżnęła na takim wzmocnieniu, że nie można było usłyszeć własnych myśli. I o to chodziło, mniej więcej. O to chodziło. Minął toalety, plastikowe, przezroczyste drzwi. Ochrona zmierzyła go znudzonym wzrokiem, na podłodze są kafelki…

Boże! Skądś wiedział, że kiedyś w podziemiach była brukowana ulica, granitowe krawężniki i zbrojony beton. Że kiedyś na powierzchni strzelano z dział, a tu był szpital i skład amunicji. Bomba fosforowa… Potem, w latach sześćdziesiątych, straszono dzieci, sprowadzając je do bunkra i gasząc znienacka światło, a wtedy fosfor, który wżarł się w ściany, zaczynał świecić. Dzieci płakały ze strachu, a robotnicy rechotali, śmiejąc się z doprowadzonych do amoku cudzych pociech. Nie, nie, nie! To tylko jakieś aberracje umysłowe, musiał czytać o tym w jakiejś książce! Hmmm… A jednak nie. Wyraźnie pamiętał brukowaną ulicę pod ziemią. Dobrze, słyszał o tym jako dziecko. Słyszał o tym. Może raz był w tym miejscu. Może raz. I może nawet się rozpłakał. Albo widział kolegę, który się pobeczał. Stąd, z lat sześćdziesiątych, pamięta brukowaną ulicę pod ziemią. Nie jest wariatem. Nie jest!!! Ma tylko schizofrenię, a nad tym można zapanować. Można! Trzeba tylko chcieć.

Przysiadł przy barze i, wrzeszcząc na cały głos, żeby barman mógł go dosłyszeć w ryku superwzmocnionej kapeli, zamówił duuuuuużą tequilę. Dostał pełną szklankę – tu się nie cackano z maleńkimi kieliszeczkami – i talerz cytryn. Zaczął żłopać, przegryzając tylko jedną cytryną. Chciał się upić. Upić i zapomnieć o wszystkim. Zapomnieć o babie, która miała na imię Rita… Jezu! Jaka Rita? Co ci idioci z nim zrobili?! Wycie muzyki rozsadzało bębenki, trudno było usłyszeć własne myśli. Tłum szalał, Wasilewski chlał na umór.

Nagle zauważył, że nastolaty wokół milkną i w rosnącym zdziwieniu patrzą gdzieś za jego plecy. Nawet barman upuścił czyszczoną właśnie szklankę, która rozbiła się na podłodze, i wybałuszył oczy.

Wasilewski odwrócił się na barowym hokerze. Tuż za nim stał ksiądz w sutannie, a za wielebnym dwie zakonnice, z rękami zaplecionymi jak do modlitwy. Nastolaty wokół trwały w stuporze, nawet kapela na scenie straciła rytm. Czegoś takiego nie widziano tu od co najmniej czterdziestego piątego roku.

– Chciałbym prosić o chwilę rozmowy, synu – powiedział ksiądz jak mógł najgłośniej. – Czy możemy wyjść na chwilę?

Wasilewski przełknął ślinę. Schizofrenia? No, ale przecież wszyscy wokół też go widzą. Wypił resztę tequili, zapłacił za wódkę równowartość co najmniej połowy volkswagena. Jezu, czy to sen? A czemu nie? Przecież to wszystko jest tylko chorobą umysłową. Ksiądz i dwie zakonnice w dyskotece. To normalne. Tylko dlaczego małolaty wokół tak się gapią?

Wstał z wysokiego stołka, skinął głową. Ruszyli na górę, po betonowych schodach niemieckiego bunkra.

– Ksiądz się nie boi chodzić po nocy w towarzystwie dwóch zakonnic?

– Właśnie dzięki ich towarzystwu się nie boję. To moi ochroniarze.

– Przebrani komandosi?

Ksiądz uśmiechnął się lekko.

– Nie. Są prawdziwymi zakonnicami – ruszył w stronę Hali Targowej. – To świetnie wyszkolone dziewczyny.

– A… ksiądz kogo reprezentuje?

– „Ósemkę Biskupa”.

– Proszę?

– Och, nazywają nas kościelną służbą informacyjną, wywiadem wręcz, czy chrześcijańską bezpieką. Ale to bzdury. Spokojnie, nie jesteśmy samodzielnym batalionem Komandosów Częstochowskich imienia Matki Boskiej.

Wasilewski uśmiechnął się. Facet potrafił budzić sympatię.

– Coś słyszałem. Podobno wykorzystujecie kobiety do zbierania informacji.

– To częściowo prawda, aczkolwiek nie do końca podoba mi się słowo „wykorzystujemy”. One same, z własnej woli, dostarczają nam wielu danych.

Minęli Halę Targową, olbrzymi budynek stylizowany na średniowieczny zamek. Weszli do parku nad Odrą, ksiądz wskazał jedną z ukrytych pod drzewami ławeczek. Siostry zakonne zatrzymały się dwa kroki dalej. Obie miały spuszczone głowy, a ręce nadal złożone jak do modlitwy. Nierealność sytuacji znowu przyprawiła Wasilewskiego o dreszcze.

– Mam ochotę zapić się na śmierć – mruknął.

– Niestety, nie wziąłem nawet wina mszalnego – ksiądz wyjął spod sutanny niewielki termos. – Ale proponuję wspaniałą herbatę. Nie chwaląc się, jestem znawcą herbat.

Nalał do nakrętki trochę ciemnego płynu. Wasilewski spróbował. Napój rzeczywiście był wyśmienity – gorzki, korzenny, aromatyczny. Zawarty w nim garbnik ściągał śluzówkę podniebienia, przywracał jasność myśli. Genialny napój; ciężki jak beton, a jednocześnie lekki jak najmniejsze, wysuszone źdźbło wschodnich przypraw. Nie krzyż, a właśnie herbata chyba powinna stać się symbolem Kościoła.

– Widzisz, synu – ponownie napełnił nakrętkę zawartością malutkiego termosu. – Wiem, że rozmawiałeś z panem Mierzwą i z panem pułkownikiem Waśkówem. I nawet, wyobraź sobie, wiem o czym.

– Nie wiedziałem, że kościelne służby przenikają się z cywilnymi.

– Zupełnie się nie przenikają. Dowiedziałem się przypadkiem, i bardzo nas ta sprawa zaintrygowała. Bardzo!

– Domyślam się – Wasilewski dopił resztę herbaty i oddał nakrętkę. Wyjął z kieszeni paczkę papierosów.

Ksiądz popatrzył na niego zgorszony.

– To fatalny nałóg, synu. Powinieneś mieć silną wolę i rzucić to świństwo – ksiądz rozejrzał się wokół, czy przypadkiem w pobliżu nie pałętają się jacyś ludzie. – Jeśli jednak nie zamierzasz rzucić nałogu natychmiast, to poczęstuj mnie jednym.

Wasilewski wyciągnął paczkę w jego kierunku.

– Czy ksiądz zamierza kontynuować tę idiotyczną sprawę z Daroniem, Ritą Lausch, i tak dalej?

– Zdziwię cię, synu. I to bardzo.

Zaciągnął się papierosem. Zamierzał kontynuować, ale z bocznej ścieżki wyszła starsza kobieta.

– Szczęść Boże! – powiedziała.

– Bg zpłć… – ksiądz ledwie dukał przez zamknięte usta, nie chcąc w jej obecności wypuszczać dymu z płuc. Schował papierosa pod ławką, jak uczeń przyłapany przez nauczyciela. Spod jego sutanny dymiło niczym z parowej lokomotywy.

– Och, zbiórka na cele charytatywne? – kobieta zauważyła siostry zakonne. Wyjęła portmonetkę i dała im złotówkę. Obie dygnęły jednocześnie i wyszeptały podziękowanie.

Gdy starsza kobieta odeszła, ksiądz zaczął kaszleć. Nareszcie mógł wypuścić dym z płuc, jednak po chwili znowu się zaciągnął. Jedna z sióstr zakonnych podrzuciła otrzymaną złotówkę do góry, zręcznie złapała w locie, przełożyła z dłoni do dłoni i odwróciła.