Выбрать главу

Joanna Chmielewska

Zapalniczka

Zapalniczka stołowa była duża prawie jak pół kartonu mleka, z pięknego, ciemnego drewna, ozdobiona czarną emalią i paseczkiem srebra, owalna, prawdopodobnie przeciętnie droga. Zawierała w sobie zdumiewająco dużo gazu i wystarczała na nieskończoność, ponadto stanowiła wzruszającą pamiątkę.

No i ktoś mi ją podwędził.

Nie było mnie w domu, tkwiłam gdzieś w Europie, pozostawionego dobytku zaś pilnowało kilka osób, wymieniających się wedle jakiegoś harmonogramu, ułożonego między sobą. Każdy wtedy, kiedy mógł, co nie było łatwe i proste, bo wszyscy albo pracowali, albo studiowali. W dodatku dom był w trakcie urządzania i plątał się po nim cały tłum rzemieślników, fachowców, dostawców i w ogóle obcych ludzi, a jedyną rozumną istotą, która zapisywała, kto, kiedy i co robił, była moja siostrzenica, Małgosia. W każdym razie starała się zapisywać.

Krótko przed moim powrotem zadzwoniła do mnie na komórkę.

– Słuchaj, tu się pcha ogrodnik. Niejaki pan Mirek. Co mam z nim zrobić?

– Wygoń go! – odparłam ostro, bez sekundy namysłu.

– Ja mogę. Ale trafił na Julitę, a ona delikatna. I umówiła się z nim na jutro, a mnie akurat wtedy nie będzie.

– To niech go Julita wygoni. Niech się z nim umówi, gdzie chce, byle nie u mnie. I niech się nie narwie przypadkiem na te jego demoniczne uroki, bo wyjdzie na tym jak Zabłocki na mydle. Ostrzeż ją.

– Zdaje się, że już się narwała – westchnęła smętnie Małgosia. – Ale dobrze, zrobię, co mogę. Naprawdę go nie chcesz?

– Za nic w świecie! Czarujący łajdak! Już nie ze mną te numery, mam to odpracowane w młodości. Za furtkę go nie wpuszczać!

Odłożyłam słuchawkę, rozzłoszczona porządnie, ale złość mi szybko przeszła, bo znajdowałam się nad morzem, przez całe życie łagodzącym moje uczucia. W dwa dni później ruszyłam w drogę powrotną, pozwalając sobie na kilka przerw w podróży.

Do domu dotarłam późnym popołudniem w niedzielę, wybrawszy chwilę bardzo starannie i rozsądnie. Nikt w dzień świąteczny nie pracował ani nie studiował, z wyjątkiem Tadzia, który, niestety, miał dyżur na lotnisku. Reszta, czyli Małgosia, jej mąż Witek, Julita i pan Ryszard, czekali na mnie, nie zdradzając żadnych przejawów zniecierpliwienia.

Skład ekipy miał swój głęboki sens. Pan Ryszard pilnował kwestii budowlanych, Tadzio telewizyjnych i telefonicznych, Witek alarmowych, elektrycznych i klimatyzacyjnych, Julita ogrodniczo-służbowych, a Małgosia sprawowała nadzór ogólny. Wszelkie decyzje podjęłam wprawdzie przed wyjazdem, pozostawiając tylko szczegóły do wykończenia, ale te szczegóły były nieopisanie uciążliwe i wściekle nieznośne. Miałam cichą nadzieję, że ich uniknę.

Wjechałam za bramę, bagażami zajęła się część męska. Część żeńska usiadła przy stole, z przyjemnością próbując przywiezionego z Francji wina. Także serów, camembert i brie, które niestety należało wyjadać łyżką bezpośrednio z opakowań, ponieważ w czasie podróży rozmazały się doszczętnie.

Sięgnęłam po papierosy i w poszukiwaniu zapalniczki na oślep poklepałam stół. Nie doklepałam się, obrzuciłam, zatem stół wzrokiem.

– Gdzie zapalniczka? – spytałam bez żadnych złych przeczuć.

Małgosia i Julita popatrzyły również.

– Nie ma? – zdziwiła się Julita. – Przecież była?

– Ale nie ma. Chyba, że ja źle widzę.

– Tu stała – powiedziała Małgosia, wskazując palcem puste miejsce. – Dopiero, co.

Wszystkie trzy zajrzałyśmy pod stół, obmacując zawaloną czasopismami półeczkę. Podniosłam się i obejrzałam bufet, stół jadalny i regał przy ścianie. Zapalniczki nigdzie nie było.

– Witek, brałeś stąd zapalniczkę? – wrzasnęła Małgosia w kierunku pracowni.

– Panie Ryszardzie, nie widział pan gdzieś tej stołowej zapalniczki? – zawołałam równocześnie w kierunku przedpokoju.

Witek i pan Ryszard pozbyli się już ciężarów i z różnych stron weszli do salonu. Żaden z nich nie palił.

– Jaką zapalniczkę? – spytał Witek.

– Widziałem ją na stole – odparł pan Ryszard. -Zdaje mi się, że zawsze tu stała?

– Stała, zgadza się. Ale nie stoi.

– Może w kuchni…?

Julita zerwała się z fotela i ruszyła w obchód mieszkania. Małgosia popędziła na górę. Znalazłam komórkę i zadzwoniłam do pani Heni, która od lat pracowicie likwidowała produkowany przeze mnie śmietnik.

– Pani Heniu, czy pani przestawiała gdzieś tę ciemną, stołową zapalniczkę…

– Już w piątek jej nie było – powiedziała pani Henia stanowczo. – Wiem, bo sprzątałam na stole. Ale ja jej nie ruszałam. I w ogóle nie widziałam jej nigdzie, miałam pani o tym pojutrze powiedzieć.

Zadzwoniłam do Tadzia.

– Tadziu, widziałeś gdzieś tę dużą, stołową zapalniczkę…?

– A, to już pani jest… Widziałem ją milion razy. Zawsze stała na stole. A co…?

– Nie stoi. Nie ma jej. Wiesz coś o tym?

– Nic. Zaraz, chyba wiem. W czwartek nie stała. Akurat nad programem tam siedziałem i chciałem sobie przypalić, a tu chała. Nie wiem, gdzie się mogła podziać.

Pięć osób przystąpiło do gruntownego przeszukiwania całego domu, bo wszyscy wiedzieli, jak mi na tej zapalniczce zależy. Pochodziła z Danii, z czasów, kiedy palenie było bardziej rozpowszechnione i stanowiła pierwszy prezent, jaki dostałam w życiu nie od najbliższej rodziny, tylko od osób obcych. Takiej samej, a nawet podobnej nie można już było później nigdzie kupić, co stwierdziłam osobiście w różnych krajach Europy, chociaż w tamtych nagannych czasach ozdobnych przyrządów do zapalania istniało zatrzęsienie. Lubiłam ją. Wolałabym, żeby mi zginął telewizor. Albo, na przykład, sedes.

– Czy to możliwe, żeby ją ktoś ukradł? – spytała Julita niedowierzająco, kiedy już sprawdziliśmy wszystkie miejsca, większe od paczki papierosów. – Albo schował złośliwie?

– Gdyby schował złośliwie, należałoby rozebrać dom na kawałki – zaopiniował Witek złowieszczo.

– To wolałbym nie teraz, bo zacząłem właśnie nową budowę – poprosił zmartwiony pan Ryszard.

– A gdyby ukradł, to, kto? – zainteresowałam się na wszelki wypadek.

– Zaraz – powiedziała z energią Małgosia, sięgając na półkę pod stołem. – Ja tu mam listę obecności, zastanowimy się. Kiedy jej już nie było?

– Tadzio mówi, że w czwartek…

– W czwartek, w czwartek… A w środę?

– W środę była – powiedziała stanowczo Julita. -Tu siedziałam i zapalałam nią papierosa. Nie patrzcie tak na mnie, wiem, że kradnę zapalniczki, ale małe. Ta stołowa nie zmieściłaby mi się do torebki.

Kiwnęłam głową, rozumiałam ją, tak samo kradłam długopisy. Julita, stwierdziwszy kradzież, cudze zapalniczki zazwyczaj oddawała, ja długopisów nie. Chyba, że ktoś się upomniał.

– O jakiej porze? – spytała surowo Małgosia.

– Byłam tu od dziewiątej do drugiej. O drugiej przyszedł pan Ryszard…

– Nie pali. Mógł nie zwrócić uwagi. Panie Ryszardzie, kto tu był, jak pan był?

Pan Ryszard już gmerał w kalendarzyku.

– Dwóch moich ludzi, za jakieś pół godziny przyszli, ale robiliśmy wodę na zewnątrz. Te krany i węże do podlewania. Nawet tu nie wchodzili, tylko do garażu, do kotłowni i do kuchni. Zapalniczek nie kradną. W ogóle niczego nie kradną, a potem był hydraulik do pieca, wchodził tylko do kotłowni. A potem pan przyjechał – wskazał brodą Witka.

– Zgadza się – przyświadczył Witek. – Spokojnie sobie mecz oglądałem, nikt mi nie truł. Z ochroniarzem wieczorkiem pogadałem przy furtce.

– W czwartek był stolarz?

– Był. Półki przywiózł, zanieśliśmy na górę, trochę coś tam dopasowywał. On siedział na górze, a ja na dole, przyjechał Tadzio i zwolnił mnie z posterunku.