Выбрать главу

Komisarz Wólnicki nie był idiotą, a myśl ludzka biegnie szybko. Słuchając cholernej baby, zdąży napluć sobie w brodę, przestraszyć się, rozjuszyć poczuć cień wdzięczności i wyciągnąć kilka wniosków, których w słowa ubrać nie zdołał. Na końcu przez jego usta przemówił zawód, wyuczony i wykonywany.

– Nie wiemy jeszcze – rzekł anielsko łagodnie i nieco zjadliwie – ani pani, ani ja, czy osoby, o których mowa, okażą się ważne. Jeśli tak, zawsze istnieje możliwość zapisania ich personaliów, prawda? Długopisem, na papierze. W związku z czym nie nagrywam. Ja osobiście pisać umiem, sądzę, że pani również, a były czasy, kiedy technika jeszcze nas nie wspomagała…

I tu omal sobie nie przegryzł języka, bo złośliwie chciał dodać, że szanowna pani te czasy powinna doskonale pamiętać, ale czknięcie Górskim wręcz kopnęło go w umysł. Ona czy nie ona rąbnęła Krzewca, jeśli nie ona, zrazi świadka, sam sobie rzuci kłody pod nogi, ma być uprzejmy, do plagi egipskiej!

Ku jego śmiertelnemu zdumieniu, baba rozpromieniła się i wręcz rozkwitła, na poczekaniu ubyło jej dziesięć łat. Uwaga o pamiętaniu w tym momencie byłaby absolutnie nie na miejscu.

– Jestem dokładnie tego samego zdania – oznajmiła radośnie. – Bardzo panu dziękuję, nie lubimy się wzajemnie, technika i ja. Woli pan zapisać czy nagrać?

– Na razie usłyszeć.

– Proszę uprzejmie. Małgosia i Witek Głowaccy, moja siostrzenica i jej mąż. Ryszard Gwiazdowski, o którym pan wie wszystko, skoro na niego pan tu czatuje. Julita Bitte, siostrzenica mojej przyjaciółki, służbowo ze mną związana, bez niej nie mam życia, no dobrze, połowy życia. Tadeusz Kwiatkowski, syn mojego kumpla z młodych lat. Znam go od urodzenia, Tadzia, nie jego ojca, ale Tadzio dołączył chwilę później. To wszyscy.

Komisarzowi towarzystwo wydało się jakieś zróżnicowane, tu rodzinnie, tu służbowo, tu prywatnie, nie klika chyba, nie sitwa? Chociaż, diabli ich wiedzą…

Wyjął notes.

– Miała pani rację… – zaczął i w tym momencie wszedł ów Gwiazdowski, o którym omal nie zapomniał.

– Resztę załatwią sami – powiedział. – Służę panu. Pani Joanno, pozwoli pani, że zrobię sobie herbatę?

Pani domu zerwała się z kanapy.

– Nie, niech pan siada i niech ja się wreszcie dowiem, dlaczego policja pana łapie. Ja panu zrobię herbatę. Ale proszę rozmawiać głośno, żebym słyszała. Czy jeszcze któryś z panów coś…

– Nie, dziękujemy.

Ten cały Gwiazdowski usiadł na drugiej kanapie, obok sierżanta, który skwapliwie przesunął się, zostawiając mu więcej miejsca. Wólnicki poczuł się w siodle. Nareszcie miał kogoś, obciążonego konkretnym zarzutem, o tyle skomplikowanego, że nie uciekł, chociaż, na dobrą sprawę, powinien. Przyjrzał mu się. Facet nie robił wrażenia potwora, owszem, wysoki, solidnie zbudowany, ale gdzie mu było do wyobrażeń, jakie budziło określenie, dwa metry wzrostu, ze sto pięćdziesiąt kilo wagi, wzrok dziki i suknia plugawa, wściekła gęba, zmierzwiony kołtun na łbie, agresja buchająca ze środka… Nic z tych rzeczy, normalny człowiek, spokojny i łagodnie opanowany, do licha, nie pasuje!

Na myśl, że ci wszyscy, dotychczas połapani, mogliby okazać się niewinni, zimny dreszcz przeleciał mu po plecach.

– Miło mi, że wreszcie mogę z panem porozmawiać – rzekł jadowicie. – Gdzie znajdował się pan wczoraj pomiędzy osiemnastą trzydzieści a dwudziestą?

Gwiazdowski nie zaprezentował żadnych emocji.

– Tutaj chyba, nie? Czekaliśmy na panią Joannę, zdaje się, że od piątej? Ja w każdym razie byłem; już od wpół do piątej przez tych telefoniarzy. I pani Małgosia była.

– Do której?

– O, długo. Do ósmej… nie, co ja mówię, do dziewiątej chyba? Nie patrzyłem na zegarek, ale do domu przyjechałem dwadzieścia po dziewiątej, co mi żona wypomniała, bo miałem być o dziewiątej. Dwudziestej pierwszej, mam na myśli. A stąd jadę do siebie mniej więcej piętnaście minut. Nie było żadnych przeszkód, więc musiałem wyjechać pięć po dwudziestej pierwszej.

– Kto to może poświadczyć?

– A mówiłam, żeby pan nagrał albo zapisał! wrzasnęła z kuchni pani domu.

Wólnicki postanowił tego nie słyszeć.

Potwornie podejrzany Gwiazdowski wymienił wszystkie te same osoby, z tym, że zaciął się przy nazwisku Tadeusza. Kwiatkowski. Zakłopotał się, znał go jako Tadzia, nigdy nic budowlanego u niego nie roi bił, nazwisko potrzebne mu było jak dziura w moście, słyszał je, ale nie zakodował w pamięci. Przypomniał sobie z wysiłkiem.

– No tak – powiedział komisarz po chwili milczenia. – Ale samochód, którym pan jeździ obecnie, wiem, że to nie pański, tylko pochodzący z warsztatu pana Gwasza, o wymienionej porze znajdował się na ulicy Pąchockiej pod numerem czterdzieści cztery. Co on tam robił?

Komunikat zawierał w sobie zaledwie połowę prawdy. Nauczycielka matematyki nie ratowała kota spod kół samochodu pod numerem czterdziestym czwartym, tylko znacznie dalej, na samym końcu krętej uliczki, prawie przy wyjeździe z niej, i na dobrą sprawę nie było pewne, skąd ten samochód jechał. Ale co szkodziło trochę podejrzanego świadka postraszyć?

Obydwoje, Gwiazdowski i pani domu, która już wróciła z herbatą, gapili się na komisarza baranim wzrokiem.

– Stał, jak sądzę…? – wysunęła niepewne przypuszczenie ta okropna baba.

– Nic na ten temat nie wiem – powiedział znacznie sensowniej Ryszard Gwiazdowski. – O ile wiem, stał tutaj. Dokładnie, pod śmietnikiem pani Joanny.

W komisarzu Wólnickim pojawiło się w tym momencie okropne uczucie. Coś przeoczył, coś zlekceważył, poszedł niewłaściwą drogą, a przeoczone i zlekceważone właśnie mu umyka. Z wysiłkiem stłumił uczucie, nie, to niemożliwe, zrobił przecież wszystko, co trzeba, a teraz bada świadków bez wątpienia właściwych, skoro znali denata. Śladów z miejsca przestępstwa badać nie może, bo z całą pewnością laboratorium jeszcze mu żadnych wyników nie dostarczyło, grzebać w dokumentach…? W dokumentach grzebie się w celu dokładnego poznania ofiary, jej otoczenia i poczynań, w tym samym celu przepytuje się świadków, to właśnie czyni, więc skąd zgryzota?

– Pod śmietnikiem… – powtórzył bezwiednie.

No tak… Znał pan Mirosława Krzewca? Ogrodnika?

Podejrzany uparcie zachowywał spokój.

– Znać znałem, ale nie bardzo. Ze dwa razy go widziałem i słyszałem tylko…

– Zaraz – przerwała podejrzliwie pani domu. – Już drugi raz używa pan czasu przeszłego. Co się dzieje? Umarł ten Krzewiec czy co? Wpadł pod samochód.

– Dlaczego pod samochód? – spytał natychmiast komisarz.

– O, nie upieram się, może pod pociąg. Ale pyta pan o samochód pana Ryszarda, więc tak mi się nasunęło. Coś się z nim stało?

Wólnicki postanowił nie dopuścić do towarzyskiej pogawędki. Zwrócił się znów do podejrzanego.

– Zaczął pan mówić, że pan słyszał. Co pan słyszał?

– Słyszałem tylko, że się nie sprawdził. Ten cały Krzewiec. Pani Joanna narzekała, zresztą prawdę powiedziawszy sam to też zauważyłem. Oglądaliśmy drzewa, no, co tu ukrywać, spaprał robotę. One musiały być źle przechowywane, i choinki, i bzy, orzech też mu się nie udał. Tyle wiem i nic więcej.

– Przesuszone korzenie i za płytko sadził – wyrwało się sierżantowi.

– A głębiej glina! – warknęła podejrzana.