Dał jej, zatem te dwie godziny, przezornie tylko odprowadziwszy ją do domu dla sprawdzenia, gdzie mieszka. Odprowadzanie wypadło o tyle osobliwie, że każde z nich pojechało oddzielnym samochodem…
Wólnicki z rozpędu poszedł drogą najmniejszego oporu. Wziął na tapetę wszystkich, których mu Kasia z papierów wygrzebała, swoim trzem pomocnikom, zdobytym siłą i podstępem, nakazując pytać tylko o jedno: o niedzielny wieczór. O alibi. Alibi musiało być rzetelne, bo tylko całkowita pewność w tej kwestii pozwalała mu ograniczyć nieco straszliwy tłumy potencjalnych sprawców. Później już na spokojnie mógłby się zająć tymi, którzy alibi nie posiadali.
Zastosowawszy metodę niejako geograficzną, bez względu na ciężar podejrzeń, grunt że jedno od drugiego blisko, w niewielkim, akurat mniej podejrzanym, ogrodnictwie na Dawidach, iglaki i krzewy ozdobne, dopadł niezbyt ważnej osoby, niejakiej Anny Brygacz, właścicielki. Zlekceważyłby Annę Brygacz, która w papierach denata mignęła ledwo jeden raz, gdyby nie to, że miał ją po drodze między ważniejszymi. W chwili, kiedy jej dopadł, zadzwoniła mu komórka. Przyglądając się damie w średnim wieku o posturze żylastego krasnoludka, odebrał informację.
– Zgłosił się brat denata, Sobiesław Krzewiec. Jest w komendzie.
– Niech czeka – rozkazał bez namysłu. – Za pół godziny będę. Góra trzy kwadranse.
Anna Brygacz do roli wielbicielki Mirosława jakoś mu nie pasowała, ale drobne straty finansowe poniosła i siłę w ręku mogła posiadać. W obliczu iglaczków i krzewów posługiwanie się sekatorem musiała mieć nieźle opanowane, a coś w wyrazie twarzy wskazywało na zaciętość. Nie zamierzał zostawiać jej odłogiem, ani też drugi raz w dzikich korkach jechać na odległe peryferie miasta.
– Policja, wydział zabójstw, komisarz Janusz Wólnicki – przedstawił się pośpiesznie. – Gdzie pani była w ostatnią niedzielę pomiędzy godziną osiemnastą a dwudziestą?
Zdumienie Anny Brygacz wystrzeliło pod niebiosa.
– Tu byłam, to znaczy w domu, ja tu mieszkam – odparła, odruchowo czyniąc gest w kierunku budynku mieszkalnego, widocznego na skraju zieleni. – O co chodzi? Wydział zabójstw? Nikt tu u mnie nikogo nie zabijał!
– Kto to może poświadczyć?
– Nie wiem. Wszyscy. Zaraz, co poświadczyć? Że nikt nikogo nie zabijał?
Wólnicki uświadomił sobie nagle, że z pośpiechu działa metodą zaskoczenia i zawahał się. Metoda wydała mu się niezła, ograniczała jednak nieco zakres uzyskiwanej wiedzy. Szybko postanowił ją zmodyfikować.
– Poświadczyć, że pani była w domu.
– No to mówię, wszyscy. Brat z bratową przyjechali, kuzyn mi tu podlewał, moja pracownica, ona tu mieszka, ale nie, zaraz po szóstej do miasta pojechała, ale potem sąsiad przyleciał, krzewinki na grób mu obiecałam, razem wybieraliśmy. Wszyscy żywi do tej pory.
– Pani miała kontakty z Mirosławem Krzewcem…
Żylasty krasnoludek prychnął nagle wielkim gniewem.
– Kontakty, kontakty… Miałam, ale już nie mam. Wielkie mi kontakty, raz się zdarzyło, każdy się może narwać, nie? Pan mówi, o co chodzi, bo mnie tu właśnie tuje przywieźli i muszę odebrać, na głupstwa nie mam czasu! Jeszcze mi tylko, Krzewca brakuje!
Ton głosu pani Brygacz sprawił, że Wólnicki doznał wybuchu podejrzeń. Ponadto jej szybki obrót głowy, rzut oka w głąb zieleni, zaiskrzyły mu w umyśle.
– Skąd pani w ogóle wzięła tego pana Krzewca?
– Wandziu! – wrzasnęła pani Brygacz głośniej może niż było potrzeba.
Spośród krzewów wynurzyła się dziewczyna w portkach od dresu i podkoszulku, przegarnęła ramieniem włosy i zatrzymała się, spoglądając z niechęcią. Pani Brygacz wskazała ją gestem brody.
– Naraiła mi go. Niech panu sama powie, skąd jej się przyplątał. Nie wiem, na co on panu, ja z nim więcej do czynienia mieć nie będę i nikomu nie radzę. Pan sobie z nią pogada.
Wólnickiego zaskoczyła aparycja dziewczyny. W roboczej odzieży, bez żadnego makijażu, umazana nieco ziemią, nie była piękna, ale w jakiś tajemniczy sposób urodziwa. Wulgarnie urodziwa, nachalnie i agresywnie, miała w sobie coś wściekle kuszącego. Zapewne seks. Rwała oko. Nie pasowała do orszaku podrywacza, to raczej za nią powinien ciągnąć orszak ogłupiałych samców.
Wólnickiemu się nie spodobała, poczuł w sobie opór przeciwko orszakowi, także przeciwko rwaniu, może, dlatego, że tak okropnie brakowało mu czasu. Wziął dobre tempo, błyskawicznie sprawdził dokumenty osób obecnych na miejscu, zapisał nazwiska wymienionych przez panią Brygacz świadków, stwierdził, że Wandzia na niedzielny wieczór nie ma alibi i przyprawił ją o atak nerwowy informacją o śmiertelnym zejściu Mirosława Krzewca. Okazjonalnie zdobyty komunikat, iż pan Krzewiec, jako ogrodnik, zawodził nadzieje, już go wcale nie zdziwił, aczkolwiek ciężko zszokowana Wandzia stanowczo temu przeczyła. Nic podobnego, poznała pana Krzewca już dość dawno w szkółce u takiego jednego i nikt o nim złego słowa nie mówił, a pan Krzewiec w ogóle był operatywny, o wszystko się umiał wystarać i dysponował szerokim wachlarzem towaru, i to niemożliwe, niemożliwe, żeby nie żył, to na pewno jakaś okropna pomyłka…!
Konieczność rozszarpania się na kilka części do reszty zawisła Wólnickiemu kamieniem u szyi. Już wiedział, że będzie musiał tu wrócić. Ta cała Wandzia zaświeciła nagle własnym blaskiem, pierwsza, która bez zastrzeżeń chwali denata, i to, z jakim ogniem, bezwzględnie musi ją przesłuchać, tam już czeka brat Mirosława, zdawało się, że niedostępny, a tu proszę, znienacka się znalazł! Do sprawdzenia pozostaje alibi Anny Brygacz… No nic, znajdzie na to czas, nie przyśle sierżanta, sam to załatwi!
Zostawił na razie odłogiem zdenerwowaną Wandzię i ruszył do komendy.
Sobiesław uciął sobie pogawędkę z policyjnym fotografem. Obaj z przypadkowego spotkania byli nadzwyczajnie zadowoleni, dla fotografa Sobiesław był mistrzem, dla Sobiesława fotograf ewentualnym źródłem poufnych informacji, obaj mieli nadzieję czegoś się od tego drugiego dowiedzieć.
Obu się w pewnym stopniu udało. Sobiesław bez żadnego oporu wyjawił koledze po fachu tajemnicę światła przy zbliżeniach, niby nic i powszechnie znane, ale jednak sam dokonał dodatkowego natchnionego odkrycia, fotografowi zaś z przejęcia i emocji Wyrwało się trochę za dużo o podejrzanych. Samochód podobno na miejscu zbrodni widziano, jakiś Ryszard Gwiazdowski nim jechał, chociaż nie jest to pewne, bo samochód należy do warsztatu niejakiego Gwasza, poza tym na ulicy ten samochód był widziany a nie pod domem zbrodni i w ogóle ciemno było… Tu im się wzajemne zwierzenia urwały, ponieważ Wólnicki zdążył nadjechać. Sobiesław nie skomentował uzyskanej informacji ani jednym słowem.
– Dziś przed południem przyleciałem – odpowiedział na podchwytliwe pytania, nieco nimi rozzłoszczony. – Z siostrą widziałem się przez chwilę, nawet się rozpakować porządnie nie zdążyłem, proszę bardzo, ma pan tu bilet lotniczy i rachunki z hoteli. Prosto z Grenlandii lecę, z przystankiem w Kopenhadze. Nie wiem, czego panu jeszcze potrzeba, żeby uwierzyć, że mnie tu nie było, świadków może, co? Jest tego parę sztuk, ale tylko jedna osoba z nich mówi po polsku, proszę bardzo, może pan do niej zadzwonić nawet zaraz. Tu jest telefon.
– Kto to taki?
– Alicja Hansen. Polka z pochodzenia. Fotografią się interesuje amatorsko, a Grenlandią szczególnie. Tam i Duńczycy byli, ale z nimi pan się nie dogada.