Выбрать главу

– Ktoś panią tam widział? Spotkała pani kogoś znajomego?

Wandzi zaczynało już trochę brakować łez. Wzruszyła ramionami.

– A ja wiem…? Może i był, kto…

– Tak pani siedziała sama i nikt pani nie podrywał? Ładnej dziewczyny?

– Przypierniczał się jakiś… Ale odpędziłam.

– Jeden tylko?

– A ja wiem…? Może i dwóch albo trzech… Nie patrzyłam, odpędzałam.

– I do której pani siedziała?

– Do wpół do jedenastej…

– Adres tej dyskoteki poproszę. I zdjęcie pani. Chyba, że woli pani sama być ciągana na konfrontacje.

– Daj panu zdjęcie, ale już, bo tu robota czeka – rozkazała wściekle pani Brygacz. – Nigdzie się szlajać nie będziesz!

Siąkając nosem, Wandzia spełniła rozkaz. Wólnicki przystąpił do drugiej części programu.

– Skąd pani znała pana Krzewca i jak długo trwała ta znajomość?

Gdyby Wólnicki był pisarzem utworów, opiewających meandry ludzkiej psychiki, socjologiem, psychiatrą, badaczem uczuć młodego pokolenia, zyskałby materiał do pracy, wystarczający na resztę życia. Wandzia zaprezentowała mu wachlarz uczuć od horyzontu po horyzont. Pana Krzewca spotkała przypadkiem trzy i pół roku temu w takiej szkółce mirabelek, czerwoną hodowali, a przeważnie mają żółtą, odwiózł ją, tak na nią patrzył… tak patrzył… jak nikt! Wywiedziała się od niego, ile mogła, a potem tak się starała przypadkiem z nim spotykać, a on w końcu zakochał się w niej na śmierć i w ogóle. I taki był… taki był… jakiego na świecie nie było! No pewnie, że z nim spała, głupia musiałaby być i ślepa, żeby takiego… takiego… zaniedbać… albo jakie… no, w ogóle…! I kochał ją, ona wie, że ją kochał, obiecał jej, poprzysięgał, że to na zawsze, chociaż nie zaraz, cierpliwie czekała w nerwach i zawsze do niej wracał, a te zdziry na niego leciały, ale niechby sobie, ona dla niego najważniejsza była, żadna mu tyle nie dała co ona, kochała go i już!!!

Otumaniony nadmiarem namiętności Wólnicki przez chwilę nie wiedział, jak ma ten wybuch uczuć potraktować i wykorzystać. Doświadczenie zawodowe i zdobyta dotychczas wiedza podsunęły kilka błysków, które należało starannie przemyśleć. Przynajmniej zastanowić się nad nimi. Coś mu przecież z tego powinno wynikać…

Pani Brygacz milczała na uboczu i słuchała tych zwierzeń, mocno skrzywiona. Badawcze spojrzenie komisarza skwitowała niechętnym wzruszeniem ramionami i kółkiem, narysowanym na czole. Wólnicki odebrał to właściwie, nie on zwariował, tylko ta cała Wandzia, urodziwa i seksowna, ale głupia jak próchno.

W dwóch kwestiach zyskał pewność. Jedna, to, że nie Wandzia kropnęła denata, gdyby jej nawet w szale uczuć ręka skoczyła, teraz by z niej wyszło. Żal, rozgoryczenie, ekspiacja, cokolwiek, sama sobie własne szczęście z pazurów wydarła, nie zdołałaby tak doskonale stłumić pretensji do siebie. I druga, że to właśnie kochająca Wandzia dostarczała ogrodnikowi klientów i robiła reklamę, wielka miłość wzmaga siłę perswazji. Rachunki i zlecenia leżą w komendzie w postaci śmietnika, Kasia Sążnicka już stwierdziła, że mnóstwo zostało zniszczone i powyrzucane, jedna Wandzia może wiedzieć, komu Krzewiec najbardziej się naraził, nie mówiąc już o tym, że przeczekiwane podrywki bez wątpienia stanowiły zmorę jej życia i zapadały w pamięć.

I Krystyna, była żona, napomykała coś o dziewczynie, imieniem… Jakoś na wu… Wanda…?

Chwilowo rzeczowa rozmowa z Wandzią okulała doszczętnie. Nie zawracając sobie głowy ściąganiem pomocników, Wólnicki dał spokój pani Brygacz i osobiście skoczył do podsuniętej dyskoteki.

No i wyszło na jaw, że tak. Owszem. Wandzia tam niekiedy bywała.

Zbyt wcześnie jeszcze było, żeby trafił na tłum, ale barman trwał na stanowisku, bramkarz również, stali goście już się gromadzili. Wandzia do stałych gości nie należała, z racji wystrzałowej urody jednakże dawała się zauważyć. Wbrew pozorom nie latawica żadna, oporna, na przypadkowe rozrywki nie szła, gburowata w ogóle i dosyć ordynarna, cztery osoby ją pamiętały i zgodnie zaświadczyły, iż wybredna zawsze była, na co mogła sobie pozwalać. Rzadko się pojawiają i z reguły ze swoim chłopakiem, takim jednym Heniem, przy czym widać było, że on na nią strasznie leci, a ona na niego średnio. Ta ostatnia informacja pochodziła, rzecz jasna, od osoby płci żeńskiej.

Owszem, w niedzielę Wandzia była. Sama przyszła, dziwne. A nie, właśnie nie sama, z tym Heniem, pokłócili się od razu i on wyleciał, a ona została. I tak siedziała przy coli i soku pomarańczowym, tańczyć nie chciała, a co się kto przyplątał, to go odganiała, z pięciu do niej startowało, jednemu nachalowi przyłożyła nawet, nie żeby bardzo, trochę tylko w ucho go trzepnęła. Kiedy wyszła? A cholera ją wie, o dziesiątej jeszcze siedziała, a po jedenastej już jej nie było.

O żadnym Heniu u pani Brygacz Wólnicki słowa nie słyszał, marginesowa postać. Tak mało ważna, że jego towarzystwa Wandzia nawet nie zauważyła. Reszta jej zeznania okazała się prawdą i tu zalśniła nadzieja, że tej prawdy wyjdzie z niej więcej. Prawdy o życiu denata, służbowym i prywatnym.

Wólnicki postanowił uczepić się Wandzi trwalej, jako najdoskonalszego źródła informacji.

***

Cholerna zapalniczka spędzała mi sen z oczu, co się z nią mogło stać, w tym domu nie było żadnego złodzieja ani nawet kleptomana, to po pierwsze, a po drugie skąd się wzięła druga?

Nagle stwierdziłam, że właściwie życie mam zatrute W wyniku ogólnoświatowych skłonności do oszczędzania prądu trzasnęły mi cztery żarówki, nieosiągalne dla mnie z racji wysokości, na jakiej zostały umieszczone. Zginęły mi wszystkie zdjęcia z pierwszej połowy wakacji, oraz jedna nocna koszula, używana w podróży. Nie mogłam dzwonić po hotelach i pytać, czy jej tam nie zostawiłam, ponieważ zdążyłam zapomnieć, gdzie mieszkałam. Dowiedziałam się, że moja pedikiurzystka poszła właśnie na urlop i dopadnę jej najwcześniej za trzy tygodnie. Zepsuł mi się zamek błyskawiczny od ukochanej domowej kiecki, w dwóch zegarkach równocześnie wysiadły baterie, a w kosmetyczce podróżnej stwierdziłam obecność dużej ilości szamponu do włosów. Okazało się, że zasobnik z szamponem tkwił do góry dnem i był niedokręcony. Byłam zmuszona odmówić czterem zaproszeniom na spotkania w odległych rejonach kraju i kolejnej propozycji występu w telewizji. Na biurku znalazłam dwa wydruki tekstów do natychmiastowej korekty, wywiady, z których niezbicie wynikało, że jestem absolutną i bezdyskusyjną kretynką. Może i słusznie…

I wszystko to od chwili przyjazdu, w ciągu dwóch dni. Z łatwością zniosłabym ten kataklizmek, bo w końcu daleko mu było do prawdziwego trzęsienia ziemi, brama, na przykład, nie wywaliła bezpieczników, nie urwało się pokrętło od kaloryfera, nie wykopali głębokiego dołu przed moją furtką… gdyby nie piekielna zapalniczka.

Siedziałam i myślałam, wykorzystując chwilę spokoju. Nie zdematerializowała się przecież ta zaraza, gdzieś musi być. Gdzie, do pioruna? Niemożliwe, żeby rąbnął ją któryś pracownik pana Ryszarda, nie zatrudniał złodziei, zbyt wiele rzeczy do ukradzenia znajdowało się w wykańczanych, remontowanych, często umeblowanych już i zamieszkałych domach, żeby mógł sobie na taką lekkomyślność pozwolić. Poza tym ona nie rzucała się w oczy, stała na stole salonowym, niejako w głębi pomieszczenia, i miała prawie taki sam kolor jak stół. Ciemny brąz. Nic jaskrawego.

No, więc kto…? Ogrodnik, nikt inny. Rozzłoszczony zdemaskowaniem pan Mirek, któremu urwał się dochód. Co, do tysiąca zbuków z łońskiego roku, mógł z nią zrobić…?!