Выбрать главу

Dopadł go jednakże dla świętego spokoju. Szrapnel naprawdę nazywał się Szrapnel, nie była to żadna ksywa, tylko prawdziwe nazwisko, i prowadził firmę transportową, nie własną, lecz niejakiego Wilaka, zajmującą się przewozem wszystkiego. Ówże Wilak w detale się nie wdawał, filie posiadał wszędzie, z krajami ościennymi włącznie, w każdej filii zatrudniał operatywnego kierownika i dbał wyłącznie o pieniądze. Zyski miał wyliczone, brał swoje bez względu na okoliczności, a co powyżej, to dla kierownika. Kierownik Szrapnel zatem starał się po prostu o podwyższenie dochodów własnych przy pomocy pana Mirka i tyle.

Wólnicki przestępstwa gospodarcze odsunął od siebie niecierpliwą ręką, nawet w służbowym raporcie je zlekceważył i wrócił do emocji ludzkich, przekląwszy Szrapnela w żywe kamienie za stracony przez niego czas.

Z doniesień wywiadowców wynikało, iż niedzielne wieczory rzadko, kto spędza samotnie, w każdym razie w gronie kontaktującym się z denatem. Osiemnastu osobników płci męskiej, wyłowionych ze szczątkowych rachunków i zeznań Wandzi, dzień biały spędziło na pracach ogródkowych, mroczny wieczór zaś na posiłkach w otoczeniu rodziny w czterech wypadkach zaś nawet gości. Jeden, samotny, od rana do wieczora podglądany był przez zawistnego sąsiada, póki było widno odwalał robotę, od zmroku przy odsłoniętym oknie najpierw robi} sobie kolację, potem tę kolację konsumował, wreszcie z piwem w dłoni zasiadł przed telewizorem, rozłożywszy na stole w samym środku pokoju cebule mieczyków. Przepiękne cebule! Jeszcze w nich grzebał! Podglądanie spowodowane było dziką zazdrością, pierwszy sąsiad nie mógł strawić nieziemskiego uroku ogrodu drugiego sąsiada i usilnie starał się wykryć sekret jego osiągnięć, pilnie i ukradkiem patrząc mu na ręce. Oka nie odrywał, nieobecność botanicznego szczęśliwca, bodaj dziesięciominutowa, zostałaby zauważona z całą pewnością.

Dwóch w ogóle wyjechało na weekend i wróciło blisko północy, co zostało potwierdzone przez ochroniarzy osiedlowych. Dwóch nie miało alibi wcale. Jeden twierdził, że się zdrzemnął, oczekując powrotu żony z dziećmi od teściowej, ocknął się o dziewiątej, kiedy wszyscy troje wrócili, i dopiero wtedy w ciemnym do tej pory domu zapłonęło światło, drugi zaś podobno poszedł na spacer. Bez psa. Lekarz kazał mu odbywać wieczorne spacery, wyszedł po osiemnastej, wrócił o dwudziestej trzydzieści, chodził po bezdrożach ze względu na świeże powietrze i nic nie wie o tym, żeby go ktoś widział, ale nie wierzy, żeby nikt. W tym kraju zawsze ktoś kogoś widzi.

– Jakiś dziwny był – dołożył wywiadowca. – Równocześnie zły jak cholera i nadzwyczajnie zadowolony. Mieszane uczucia miał w sobie.

Wólnicki nie bardzo wiedział, o czym powinny świadczyć mieszane uczucia.

– Wiek?

– Koło sześćdziesiątki.

– Kondycja?

– Ogólnie na oko świetna. Ale te spacery to na serce. Serca zasadniczo po wierzchu nie widać. Mam nazwisko tego lekarza od spacerów.

Drzemiący był młodszy, pięćdziesiątki nie sięgał, z panem Krzewcem miał do czynienia jakieś sześć lat temu, sercowiec urządzał się przed trzema laty. Obaj wyrażali niezadowolenie z usług ogrodnika, ale zgodnie, acz każdy oddzielnie, twierdzili, że już nadrobili niedopatrzenia i błędy, i z niezadowolenia wielki ogień nie buchał. Obaj posiadali sekatory. Ten trzyletni chwilami parskał jakąś iskrą, którą tłumiła druga strona samopoczucia, zadowolenie. Wywiadowca nie strzymał, wytknął, zapytał.

– Irga mi wreszcie zarosła takie ujęcie do szamba – odparł bez sekundy wahania ów podwójny uczuciowo. – Nic nie widać, znaczy żelaznej bani nie widać, tylko ładny krzaczek, a ujęcie potrzebne jak psu piąta noga. Panie, codziennie na to patrzę, żeby sobie samemu przyjemność zrobić.

Zwierzenie wypadło szczerze, zatem wywiadowca więcej nie pytał, bezwiednie przywalając Wólnickiemu rozterki.

Z trzech nieżyczliwie usposobionych dam najbardziej rozwścieczona i zionąca pragnieniem zemsty posiadała alibi wątpliwe, dwie pozostałe nie posiadały żadnego.

Jedna siedziała w domu, samotnie dokonując zabiegów fryzjerskich, przy czym z mazidłem na włosach na pewno nikomu się nie pokazywała i nawet nie odbierała telefonów, bo kto by latał po mieszkaniu, kapiąc na wszystkie strony odżywką. Komórki do łazienki nie wzięła, skorzystała z okazji i wetknęła ją w ładowarkę.

Druga pojechała do Anina, do wróżki, o której słyszała od znajomych, ale wróżki nie zastała, dom zamknięty, więc wróciła. Nawet nie było, co żałować, wiadomo powszechnie, że niedziela na wróżby niedobra, jednakże pojechała, możliwe, że ze zdenerwowania. Dwie godziny z hakiem jej to zajęło, przed szóstą wyjechała, po ósmej wróciła i żadnych znajomych nie spotkała po drodze.

Trzecia, dziko wściekła na pana Krzewca, najpierw nie uwierzyła w jego przeniesienie się na lepszy świat albo udawała, że nie wierzy, a potem urządziła nieziemską awanturę z różnymi histerycznymi wybrykami. Trochę trudno było z niej wydrzeć zrozumiałe słowa i odpowiedzi na pytania, aż wreszcie wywiadowca pojął, iż niedzielny wieczór spędziła wszędzie. Siedziała w domu. Wyszła do kiosku. Do takiego lokalu poszła na kawę, nie wie, do jakiego lokalu, wybrała sobie pierwszy lepszy z brzegu, no dobrze, nie pierwszy, jakiś tam gdzieś dalej, długo leciała i zmęczyła się w końcu. Wstąpiła do kuzynki, ale kuzynki nie było, spacerowała, no, różnie spacerowała, taki jakiś z psem się przystawiał, w ogóle to jednak siedziała w domu, wróciła i siedziała. Nie wie, o której godzinie działo się to wszystko.

Nieopisany mętlik poczynań rozjuszonej damy zmusił wywiadowcę do zwiększonych wysiłków i w końcu znalazła się sąsiadka, która widziała ją przed wejściem do budynku około ósmej trzydzieści, ale nie umiała powiedzieć, co dama robiła, wychodziła czy wracała. Mogła trzasnąć denata, a wielkie emocje symulować. Ogródka ani sekatora nie posiadała, wyłącznie kwiatki na balkonie, w grę, zatem wchodził motyw czysto uczuciowy.

Odciski palców na narzędziu zbrodni, poza jednym, nie wiadomo czyim, rzeczywiście źle wyszły. Układ ręki owszem, sposób trzymania rękojeści również, ale pozostałe linie papilarne okazały się rozmazane tak, że żaden sąd nie uznałby ich za dowód niezbity. Wólnicki sam przed sobą tę informację ukrył.

I już teraz wyraźnie poczuł, że pomoc umysłowa jest mu niezbędna. Górskiego zabrakło mu jak powietrza, ale tym bardziej zaciął się w uporze, rozwikła tę okropną sprawę sam, rozwikła, zanim Górski wróci, sam, sam…! No, może tak troszeczkę w towarzystwie. Pytanie tylko, czyim.

Prokurator w grę nie wchodził, wielkiego zainteresowania takim kameralnym przestępstwem nie przejawiał, na miejscu zbrodni w ogóle go nie było, raportów nie czytał, głównie zajęty był ochroną siebie samego przed zemstą zwartej grupy świeżo i przedterminowo zwolnionych z mamra bandziorów. Wólnickiemu kazał robić, co trzeba i cześć, zapowiadając przy tym, że wszystko ma być zapięte na ostatni guzik i żadnych wątpliwości sobie nie życzy.

Napatoczył się wreszcie komisarzowi fotograf i natychmiast wyszło mu, że jest to właśnie osobnik do narady najodpowiedniejszy.

Sobiesław na widok dziewczyny, z którą był umówiony, lekko zbaraniał. Zachwyt w nim wzrósł i, zadziwiająca rzecz, wyraźnie zmienił charakter, skojarzenie ze ślicznym robaczkiem zdecydowanie zbladło.

Za to okiem artysty wyłapał jakiś drobniutki fałsz nie pasowały mu włosy, błysnęła niepewność, czy ten kolor jest prawdziwy, on osobiście dołożyłby jej czarne. Albo prawie czarne. Chociaż… Może nie…? A co tam, niechby nawet miała zielone, i tak jest to urocza postać…