– Dokładnie tak. Rozumiem, że napastniczkę…? Nie znam sytuacji, ale nie bili się, jawi mi się obraz baby, która się pcha na opornego faceta. Dżentelmen, nie strzeli jej w szczękę, tylko z rosnącą złością odpycha. Sam się taki obraz narzuca.
– I tak napiszesz?
– Trochę innymi słowami, ale wnioski każda jełopa zdoła wyciągnąć.
Wólnickiemu do urody ofiary scena pasowała idealnie. Przypomniały mu się słowa pani Lusieńki, rzeczywiście, niczego określonego ta Majchrzycka w sobie nie miała, żadnego wyraźnego zwyrodnienia, żadnej konkretnie wstrętnej cechy, a jednak odpychała brzydotą. Ciekawa rzecz…
Rzucił się na laboratorium.
W normalnej sytuacji nie dostałby wyników wcześniej niż za dwa dni, ale przepełniające go emocje musiały być zaraźliwe, bo wszystkie technicznie dostępne informacje uzyskał w najwcześniejszym możliwym terminie. Jak brzydota z ofiary tak z niego promieniował namiętny pośpiech, każdy bez zastanowienia wpychał go pomiędzy inne zajęcia i inne badania, w rezultacie pierwszą pewność zdobył prawie natychmiast. Tak jest, tam był jego własny denat, Mirosław Krzewiec!
Największa ilość odcisków palców pochodziła od ofiary. Wcześniejsze przeplatały się ze śladami jakiejś innej osoby, kobiety o spracowanych dłoniach, prawdopodobnie sprzątaczki, wnioskując z ich lokalizacji. W łazience, w kuchni, na plastikowych rękojeściach szczotek i śmietniczek, na odkurzaczu, w miejscach, do których sięga się przy porządkowaniu i szorowaniu. Najpóźniejsze odciski, już nie sprzątaczki, tylko lokatorki, wymieszane były z palcami denata.
Niezbyt wiele ich zostawił. Głównie w łazience, część w salonie, odrobinę w kuchni. Nigdzie więcej nie wchodził.
Ślady obuwia, wyodrębnione perfekcyjnie, świadczyły o wejściu do mieszkania dwóch osób, jednej w damskich pantoflach na obcasie, drugiej w obuwiu sportowym do tenisa, po czym obie pary butów uległy zmianie i zostały pokryte częściowo normalnymi zelówkami butów męskich i miękkimi zelóweczkami oraz obcasikami pantofelków damskich z gatunku domowych. Najintensywniej podeptały wykładzinę w jednym miejscu, mniej więcej w połowie pomieszczenia, i gdyby nie zwłoki na obudowie grzejnika, można by mniemać, iż dwie osoby tańczyły tu jakiś ognisty taniec na ściśle ograniczonej przestrzeni.
Wólnicki zaryzykował wykluczenie tańca.
No i jeszcze jedno, niesłychanie ważne. Zarażone szałem komisarza laboratorium od razu zbadało włosy nowej ofiary. Otóż były to dokładnie te włosy, z których trzy znaleziono na odzieniu pierwszej ofiary. Zatem nie było siły, żadna brunetka z denatem bliskiego kontaktu nie miała, odpadała najbardziej prawdopodobna sprawczyni w czerwonym żakieciku…
Wólnicki prawie się z tym pogodził. Doskonale potrafił sobie wyobrazić sceny, rozgrywające się w mieszkaniu nieboszczki. Niepojętym sposobem Majchrzycka zwabiła do siebie Krzewca, jak jej się to udało, nie wiadomo…
I dokładnie w momencie, kiedy opuszczał laboratorium i zaczynał pogrążać się w dedukcjach, zabrzęczała mu komórka. Odezwał się kierowca policyjnego wozu technicznego.
Potwornie zakłopotany, zakomunikował, co następuje:
Siedział w wozie na tej Krótkiej, bo wszyscy już kończyli robotę i zaraz mieli wychodzić, pana komisarza już nie było, kiedy podszedł do niego taki nastolatek, chłopak z roziskrzonym wzrokiem i spytał, co tu się stało. Dowiedział się, że nic i nie jego sprawa, po czym nagle kierowca przypomniał sobie, w końcu człowiekowi przy takiej pracy dużo w ucho wpada, że są jakieś kłopoty z wynajdywaniem świadków w tej okolicy, więc czym prędzej zmienił zdanie. Chłopak dowiedział się, zatem, że owszem, coś się stało, ale nie teraz, tylko w niedzielę. No i tak od słowa do słowa zeznał, że w niedzielę akurat wracał do domu na obiad, tam mieszka, w ostatnim budynku, a tu, akurat przed nim, jak przechodził, dwie osoby z samochodu wysiadły, a zwrócił uwagę, dlatego, że facet był w stroju tenisisty, całkiem biały, co się rzadko w środku osiedla zdarza. A facetka kulała. Tenisista ją prowadził i trudno mu szło, bo kulała porządnie, on zaś miał wielką torbę, przewieszoną przez ramię, i tak się męczył dwustronnie. W końcu przepchnął ją jakoś przez drzwi, weszli do domu, a chłopak poszedł na obiad. I on, kierowca, bardzo przeprasza, że nic więcej nie zrobił, w tym momencie ludzie wyszli, śpieszyli się, chłopak znikł mu z oczu, nie zdążył go spytać o nazwisko ani o adres, ale kazali do pana komisarza zadzwonić, więc dzwoni i jeszcze raz bardzo przeprasza. Jeśli trzeba, sam pójdzie po robocie chłopaka szukać.
Wólnicki powiedział, że nie trzeba. Błogość zalała mu duszę, dostał oto znienacka prezent od sił wyższych i nadprzyrodzonych, nie musi tego zamieszczać w żadnym raporcie, wystarczy, że sam zrozumiał i nie będzie się dręczył wątpliwościami, cóż za ulga! Zamieści, oczywiście, ale marginesowo, świadkowi da spokój, w zaistniałej sytuacji nikt się nie będzie przy nim upierał.
Uskrzydlony euforią wrócił do rozmyślań.
Zwabiła Krzewca podstępnie, symulowała kulawiznę, elementarną przyzwoitością wiedziony, doprowadził zołzę do mieszkania. Tam może jeszcze posymulowała trochę, nakłoniła go do ablucji zapewne bez trudu, torba świadczy, że odzież na zmianę miał przy sobie, każdy by się chętnie umył i przebrał, może miał jakieś dalsze plany i skorzystał, żeby nie tracić czasu na jazdę do domu. Ona przez ten czas sprawność w nogach odzyskała, pożywienie wywlokła, wonie z patelni i piekarnika z pewnością były zachęcające, któryż głodny facet się oprze? Prawdopodobnie wtedy zamknęła drzwi, klucz ukryła, Wólnicki wręcz słyszał, jak odstręczająca ropucha chichocze figlarnie…
Na moment przerwał rozmyślania, bo ogarnęła go zgroza i prawie współczucie dla Krzewca. Znał takie kobiety i takie sytuacje, nie żył od wczoraj, ta Majchrzycka co prawda biła rekordy, ale nie ona jedna na świecie, a diaboliczny denat budził potężne uczucia. Miała nadzieję go skusić na dłużej, może aż do poniedziałku, uparła się na własną zgubę.
On też się uparł na własną zgubę. Ładnie im się zbiegło.
Ale w rezultacie komisarz nie miał już szans dowiedzieć się czegokolwiek od Majchrzyckiej. Może jeszcze ci Pasieczniakowie… No dobrze, niech już wrócą do domu, złoży im wizytę. A przedtem… zaraz, jest jeszcze jedna osoba, doskonale zorientowana w egzystencji Krzewca, śmiertelnie zakochana Wandzia Selterecka!
Mój upór w kwestii zapalniczki przerósł wszystko, nie byłam już w stanie krzyżyka na niej położyć. Nic, do diabła, w naturze nie ginie. Ona też nie miała prawa zdematerializować się doszczętnie i gdzieś musiała istnieć, nie mogłam się od niej odczepić. Niemrawo podsypując ziemię na klomb w ogrodzie i wyrównując doły wygrzebane przez koty, myślałam tak intensywnie, że wręcz szkodliwie.
Niedostępna już Wiwien Majchrzycka nie należała do Henia, wyparł się jej kategorycznie, ale przecież jakaś jego dziewczyna za panem Mirkiem latała. Nie zainteresowałam się nią w pierwszej chwili, niesłusznie. Latająca dziewczyna o upragnionym amancie na ogół wie wszystko, skoro lata, oka stara się od niego nie odrywać, wnikliwie sprawdza rywalki, na bazie ich poziomu ocenia swoje szanse. Niemożliwe, żeby dziewczyna Henia nie miała pojęcia o konkurentkach, szczególnie tak natrętnych, jak ta cała Wiwien, niemożliwe, żeby jakiekolwiek poczynania podrywanego faceta umykały jej uwadze! Zatem wiadomo, co należy zrobić…
Skutek mojego myślenia był taki, że zostawiłam odłogiem kocie doły i zadzwoniłam do pana Ryszarda.
– Panie Ryszardzie, chcę Henia. To znaczy, nie zależy mi akurat na Heniu, tylko na tej jego prawdziwej dziewczynie, tej, co latała za ogrodnikiem. Gdzie ja ją mogę znaleźć?
– Nie mam pojęcia. Ale mogę się dowiedzieć. Kumple Henia chyba wiedzą, o, tu mam pod ręką Marcinka…