Выбрать главу

Mogli na głowie stawać i koziołki fikać, od magnolii nie dałabym się oderwać. Nie bacząc na ostrzeżenia Małgosi i w ogóle na nic, podkradłam się do krzaka.

Łososiowa! Cholera ciężka, magnolia o kwiatach w intensywnym kolorze łososiowym. Żeby ten Henio pękł, pomyliły mu się ryby, daltonista! Pozazdrościłam panu Ryszardowi, postanowiłam też sobie taką posadzić.

Gliny odjechały, eskortując Henia z magnolią, zostałyśmy same na placu boju.

Żylasta osoba nazywała się Anna Brygacz i była właścicielką ogrodnictwa, a także, jak się okazało, krewną i poniekąd opiekunką Wandzi Seltereckiej. Wandzia po odjeździe męskiej części zgromadzenia zakręciła wewnętrzny kran i osuszyła oczy.

Delikatnie spytałam ją o wielbicielki pana Mirka, starając się nie eksponować przesadnie Wiwien Majchrzyckiej, ale Wiwien Majchrzycka sama z siebie wystrzeliła gejzerem. Nie było wątpliwości, że Wandzia za nią nie przepadała.

– A najgorsza to ta kurwa była – bulgotała we wściekłym wzburzeniu. – Czepiała się jak pijawka, jak wesz, purchawica taka, wstrętne to, porąbane, krowa niedorobiona, ona go zabiła, nikt inny, odpędzał ją jak wściekłą ropuchę, aż go w końcu zabiła z tej zawiści takiej albo ze złości, albo, co! Może sobie takie żarty robiła, bo i żarty miała, że się wątroba obraca i po plecach lata, dowcipa, jakiego znalazła, ręka jej się opsnęła, szantrapa jedna!

– Nie – zaprzeczyłam subtelnie i łagodnie. – To nie ona. Ona nie żyje. Nie powiedzieli pani?

– No to, co, że nie żyje, szlag niech ją trafi…!

– Już trafił.

– No i co z tego, że trafił, ale żyła. I jego…!

– Nie. To on ją.

– Raszpla… – zaczęła znów Wandzia, nie słuchając, i nagle urwała. – Co…?

– Prędzej on ją zabił niż ona jego.

– Jak to…?

– Tak leżała, że samobójstwo niemożliwe, chyba, że przypadek, ale nic tam nie było takiego… Albo w ogóle ktoś inny, i ją, i jego. Leżała u siebie, a on u siebie, więc żywy musiał do domu wrócić…

Zawahałam się, bo przyszło mi na myśl, że właściwie nie wiadomo, czy nie okłamuję tej Wandzi bezczelnie, na dobrą sprawę mogło być i tak, że zdesperowana Wiwien wdarła się za panem Mirkiem do jego domu, dziabnęła go skutecznie, wróciła do siebie i tam ją dopadł zły los. Niekoniecznie nawet w ludzkiej postaci, zawirowało jej pod ciemieniem, gibnęła się do tyłu, trzasnęła w ten grzejnik… Nie znam w końcu jej stanu zdrowia, może miewała zawroty głowy, warto chyba się popytać.

Moje wahanie nie przeszkodziło Wandzi zaiskrzyć, wizja jej się spodobała. Amant zabił rywalkę, wprost cudownie i jakże romantycznie! Temat chwycił, przebił wściekłość, konwersacja wygrzebała się z monotonii.

– Jakże, ciągle mu coś wtykała! – usłyszałam w odpowiedzi na pozbawione już delikatności pytania. – To krawacik, to pachnidła, to żarcie, jakie, nie nosił, wylewał, wyrzucał, do ust nie brał! A pewnie, że byłam przy tym, ile razy na własne oczy widziałam! Nawet kufel roztłukł, chociaż kufle zbierał, a od niej nie chciał. Co…? Zapalniczkę…? Zaraz. Którą?

– Taka drewniana, ciemnobrązowa, stołowa.

– Na półce stała?

– Na półce chyba, bo gdzież by…?

– To wiem. Stała. Ale to dawno dostał, jak ja nastałam, to już była. Pewnie, że od niej, od tej parkoty gnilnej, a on nie palił, zły był taki, że nawet do ręki tego nie wziął. Coś mówił, że to po jakimś i może w ogóle cudze, poczwara ukradła i nawet wyrzucić nie może, bo drogie, a jak się, kto upomni, zaraz się zrobi zadyma. No to tak stało.

No i proszę, zadyma ruszyła, pan Mirek swoje zastąpił moim… Ci Pasieczniakowie z zagranicy wrócili, ze Stanów, może spotkali się tam z Brygidą Majchrzycką, Brygida upominała się o prezent, pan Mirek podrzucił im moją zapalniczkę, swoją zostawił dla świętego spokoju, żeby mu się zołza nie awanturowała…

– Ona tam często bywała u niego?

– Pchać to się pchała, co dnia – rzekła Wandzia wzgardliwie – ale jej nie wpuszczał. Wywijał się, nie otwierał, udawał, że go nie ma, albo Gabrielą straszył. Swoją siostrą, znaczy. Ale bywać bywała.

– A nie było jakiejś… – cofnęłam się na pozycje subtelności, bo zamierzone pytanie zaliczało się do gatunku drażliwych -…jakiejś, no… wielbicielki pana Mirka, której by taką zapalniczkę mógł dać w prezencie…?

– Co też pani? – oburzyła się Wandzia. – Przecież stała! A w ogóle to one jemu dawały, a nie on im. Każda pazurami go do siebie ciągnęła, to jednym, to drugim przywabiała, tu załatwiła, tu podetknęła, tu dla niego specjalnie znalazła, a on miał gdzieś. Tylko ja jedna…

Załamała się znów, ale na krótko, bo wkroczyła pani Anna.

– Ciebie też miał gdzieś, owco głupia, dawno ci to mówiłam! Henio porządny chłopiec, a ty, co? Dla tego skoczka pustynnego na kompost go przerobiłaś, motylek fałszywy, mierzwę taką z ciebie zrobił, w żadne twoje słowo ludzie nie uwierzą, a Henio za to będzie oczami świecił!

– Henio go nie…! – krzyknęła Wandzia w strasznych nerwach.

– Ale oni myślą, że tak!

Wbrew zamiarom i chęciom wyskoczyłam z ram zapalniczki.

– No właśnie, gliny tu były, ja ich znam. Co im pani powiedziała?

– Nic – warknęła Wandzia.

– Prawie nic – przyświadczyła z rozgoryczeniem pani Anna. – Ale takie nicniemówienie, to jakby go palcem pokazała. A ja wiem, że to nie on, i też im tego nie powiem, bo… tego…

Zdecydowanie stałam po stronie obrażonego śmiertelnie Henia, poza tym zabójca pana Mirka wydawał mi się całkowicie usprawiedliwiony, dziwiło mnie nawet trochę, że to nie ja, i zapewne nastawienie ze mnie wyszło, bo nagle zostałam uznana za sprzymierzeńca. Pani Anna nie wytrzymała.

– Sprawdzają go – zwierzyła się. – A ten głupek się wściekł i poleciał go szukać. Tu w końcu przyjechał, ale tak mi się widzi, że chyba za późno.

Zamilkła, westchnęła, obejrzała się, przysiadła na skraju donicy z niewielkim tamaryszkiem. Obejrzałam się w tym samym celu, trafiłam na donicę z jałowcem pospolitym, który razu ukłuł mnie w tyłek.

– W jakim sensie za późno?

– Wedle tych godzin, o które pytają, mógł go przerąbać i potem przyjechać, ale Henio fałszywy nie jest, aż tak by udawać nie umiał. Siedział i smarkał mi się tu, co on ma zrobić, bo oślica uparta słuchać nie chce, a on sam widział te dziwy koło krętacza i to, jakie, żeby młode, ale i stare próchna tapetowane, od każdej coś. Klientów przeważnie. Co to, czy ja nie wiem? Każdy wie. On i ode mnie odpady brał, dawno wiem, po co mu to było.

Wandzia fuknęła gniewnie, pani Anna z irytacją machnęła na nią ręką.

– Już by go do sądu skarżyli, żeby nie to, że zwracał. I głównie baby oszukiwał, a one się dawały kołować. I przeważnie tak jest, że mąż pracuje, a żona w ogrodzie grzebie, dużo on się zna, ten mąż, każda go przekabaci. Henio wozi, to też widzi.

– I co mówił, jak tu był?

– No, co miał mówić, prawie płakał. Szukał go, żeby mu mordę skuć na zrazy siekane, ale nie znalazł. Pod jego domem był, tam nikogo, u takiej jednej farmaceutki sprawdzał, nie było samochodu, trochę się z kumplami powałęsał, w końcu tu przyjechał, bo może Wandzia wróciła, ale nie. O wpół do dziesiątej odjechał. Pomstował tak, że w człowieku drętwiało, to co ja mam mówić? Zajrzał i tyle. Bo co, powiem, że już szału dostał i chciał mu łeb ukręcić? Że płakał? Żeby się z niego wszyscy przez tę debilkę naśmiewali?

Zastanowiłam się. Osobiście wolałabym być chyba wyśmiewana niż skazana na dwadzieścia pięć lat przymusowego zamknięcia, ale taki Henio może żywić inne poglądy. Nie wyglądał mi na zabójcę, gdyby pozbył się znienawidzonego Casanovy, nie roniłby łez na tle Wandzi, tylko mściwie chichotał. Albo się urżnął w drzazgi i trociny. Pani Anna miała rację, okazując powściągliwość, takie niuanse uczuciowe mogły do komisarza nie przemówić.