Выбрать главу

Parówki w sosie chrzanowym wyszły do końca i nawet nie zdążyłam jej wyjaśnić, komu obrzydły.

Henio bez chwili namysłu, nie czekając nawet na żadne pytania, przyznał się do szalika.

– A to, co? – wykrzyknął z oburzeniem, widząc szmatę na biurku komisarza. – To moje! Co za cholera tak mi to upieprzyła, gdzie pan to znalazł?

– A gdzie pan zgubił? – spytał natychmiast Wólnicki z anielską słodyczą.

Henio łypnął okiem gniewnie i ponuro.

– Panie, gdybym wiedział, gdzie zgubiłem, pojechałbym znaleźć, nie? W tym rzecz, że nie wiem. Nowy szalik, w mordę go bladą…

– A kiedy?

– Co kiedy?

– Kiedy pan go zgubił?

– Mam świadków, że mój – powiadomił go Henio podejrzliwie i przezornie, zapewne w obawie, że zostanie posądzony o chęć przywłaszczenia sobie cudzej rzeczy. – Od pani Seltereckiej Wandy w prezencie dostałem, na imieniny.

– Nie wątpię, że to pańska własność. Pytam, kiedy pan go zgubił.

– A cholera wie. Tak już myślałem i myślałem, i wychodzi mi, że w zeszłym tygodniu, tak w połowie. Bo w czwartek rano jeszcze go miałem, a w sobotę wieczór już nie.

Wólnicki zażądał ścisłości. Henio nie miał oporów, z jednej strony uradowany odnalezieniem szaliczka, z drugiej rozwścieczony jego stanem, gorliwie wspominał wydarzenia. W środę wie, że go miał, bo na spotkanie z Wandzią wystrojony poleciał, szalik włożył na szyję, w dyskotece byli, Wandzi się w tym szaliku podobał, więc w czwartek wziął go do kieszeni, żeby znów się przystroić, jeśli się z nią spotka. Ale się nie spotkał. W piątek był wściekle zajęty, wszędzie jeździł, u jednego takiego awantura wybuchła, możliwe, że cały czas ten szalik miał w kieszeni, na sobotę znów się z nią umówił, chciał go włożyć i chała. Do kieszeni sięgnął, wszędzie go szukał, nie znalazł. Znaczy, musiał go zgubić w czwartek albo w piątek, chociaż możliwe, że nawet w sobotę rano, bo prawie do południa po budowach u Gwiazdowskiego jeździł, różne rzeczy woził i dopiero potem miał wolne, umył się i ubierał. Owszem, raz mu ten szalik wyleciał, w warsztacie akurat, ale zobaczył od razu i schował. W czwartek rano. Nawet pomyślał, żeby w domu zostawić, potem jednakże wyszło mu to z głowy, zły był i zapomniał. Darować sobie tego teraz nie może, bo jak to wygląda, jakby świnia zeżarła i potem wypluła albo i gorzej.

Szczerość uczuć do szaliczka tryskała z Henia niczym lawa z czynnego wulkanu, co do reszty wydarzeń jednakże Wólnicki nie wierzył w nic. Bez względu na to, gdzie go miał, na szyi czy w kieszeni, utracił ozdobę na miejscu zbrodni. Przeprowadzi się jeszcze badania, to oczywiste, kawa Gabrieli, krew denata, to są rzeczy do stwierdzenia laboratoryjnie bez najmniejszych przeszkód, a teraz byłoby świetnie, gdyby się ten młody złoczyńca przyznał. Niech mu będzie, w afekcie tej zbrodni dokonał, miotały nim uczucia wyższe, grunt, że jest! Wykryty!

Zgodziło się wszystko. Samochód Gwiazdowskiego, wypożyczony z warsztatu Gwasza, widziany na ulicy Pąchockiej, Henio, zawodowy kierowca, z warsztatem Gwasza zaprzyjaźniony, kluczykami dysponował, wziął go spod domu Chmielewskiej, potem odstawił na miejsce… No, wskazuje to na premedytację, ale może podciągną pod trwały afekt… Wszystko gra, znalazł sprawcę! Bez Górskiego…!

Nie uświadamiał sobie zupełnie, a gdyby nawet, nie przyznałby się przed samym sobą, że żywi do Henia w gruncie rzeczy sympatię. Wandzię Selterecką poznał, nie dziwiło go, że chłopak dostał na jej tle małpiego rozumu, a zamordowany ogrodnik jakoś w nim sympatii nie budził. Jeszcze druga ofiara, Wiwien Majchrzycka… Nie, Wiwien Majchrzyckiej przyłożyć mu się nie da, ale to małe piwo, skasował ją w nerwach nieboszczyk Krzewiec i sprawa zakończona.

W miłej atmosferze odesłał Henia do aresztu, a szaliczek do laboratorium.

Upojenie przepełniło go do tego stopnia, że przed napisaniem raportu, co z reguły zaliczało się do prac przymusowych i nieprzyjemnych, postanowił uczcić się piwem. Jednym małym, zimnym piwkiem wypić własne zdrowie. Rzetelnym półlitrem zostanie uczczony nieco później, we właściwej chwili, po podpisaniu decyzji prokuratora. I może nawet Górski wróci i weźmie w tym udział!

Zdążył wsunąć papiery do szuflady i podnieść się z krzesła, kiedy zaczęły się schody.

***

Na komunikat o poczynaniach państwa Pasieczniaków czekałam ze straszliwą niecierpliwością. Wreszcie doczekałam się telefonu.

– Jutro rano wracają do domu – powiedziała Julita. – Złapaliśmy ich jeszcze w hotelu, właśnie dostali wiadomość, że już mogą. Umówiliśmy się z nimi wczesnym popołudniem, Sobiesław nakłamał, że musi z nimi rozmawiać ze względu na brata i aż się dziwię, że tak na to poszli. Od razu się zgodzili.

Wysunęłam przypuszczenie, że może sami byli ciekawi, bądź, co bądź sensacja, i chcą się czegoś dowiedzieć.

– Chyba nie tylko. Mnie się wydali jacyś zaniepokojeni. Dowiedzieć się, tak, to było widać, ale nie z samej ciekawości. Coś mi tu…

– Śmierdzi? – podsunęłam żywiutko, bo Julita się zawahała.

– No, tak jakby. Może to za duże słowo. Ale, wiesz… Na ich miejscu ja bym jednak przedtem wywietrzyła…

– Tam balkon był uchylony – przypomniałam. – Zapewne otworzą szerzej i teraz już ci śmierdzi w przenośni.

– To również miałam na myśli. No nic, Sobiesław będzie rozmawiał, a ja się spróbuję rozejrzeć.

– Okaż przejęcie sytuacją – poradziłam i natychmiast wyobraziłam sobie, jak ja bym to załatwiła. – Odnowić mieszkanie, może nie warto, ile to będzie roboty, rozejrzeć się po wszystkich pomieszczeniach, co przeszło wonią, a co nie, dywany, tkaniny, łatwe do mycia albo trudne, tu współczuć, tu pocieszyć, tu zajrzeć…

– O Boże, ja tak nie umiem. Ale masz rację, takie zainteresowanie… Mam malarza. I pracza dywanów.

– Może się przydać. I najważniejsze, nie zapomnijcie o Brygidzie Majchrzyckiej! Bo jeśli ktokolwiek tu napaskudził, to tylko ona, wybadajcie ich dyplomatycznie!

– Ale jeśli ona jest gdzieś schowana, to nie wiem -powiedziała Julita bezradnie. – To znaczy zapalniczka, nie Brygida Majchrzycka!

I rozłączyła się.

Natychmiast zadzwonił telefon.

– To pani była klientką pana Krzewca, prawda? – odezwała się jakaś pani. – Pani mi powiedziała o jego śmierci, była pani u mnie na Sobieskiego i pytała pani o hutujnię sercowatą, przypomina pani sobie?

Przez ułamek sekundy myślałam, że ta pani ma do mnie jakąś pretensję i niestosownie się wyraża, ale natychmiast kwiknęła pamięć. Jasne, ogrodnictwo przy Sobieskiego, roślinę określiłam mianem ondulowanej hosty, a właścicielkę pamiętałam doskonale.

– Ja, oczywiście. Przykro mi, że z taką informacją przyszłam…

– O, nic takiego, teraz jest gorzej. Cała afera się zrobiła. Czy coś z tego, co pani miała ode mnie, jakoś choruje albo w ogóle zmarniało?

Boże jedyny, co ja miałam od niej…? To jeszcze z poprzedniego miejsca… A, prawda, irysy! I karłowate różyczki, irysy i różyczki posadziłam jako pierwsze, własną ręką, no, prawie własną, do różyczek rękę dołożył pan Ryszard…

– Nie, nic – powiedziałam uczciwie. – Irysy trzymają się doskonale, poza tymi, które zniweczył orzech, a różyczki wręcz szaleją.

– Zaraz. A orzech skąd?

– Od pana Krzewca, rzecz jasna, ale w tym roku go zetnę.

– A on pani nie mówił, że orzech zatruwa…?

– Nie. Od kogoś innego się dowiedziałam. I nie mówmy o tym orzechu, bo mnie może szlag trafić.

– Zgadza się – powiedziała ogrodniczka z mściwym zadowoleniem. – Rozumiem. Ode mnie gówno nie szło. Awantura jest o niektóre zarażone, a zaczął chyba Majda…