– Gdzie on mieszka, ten Majda?
Małgosia chwyciła kartkę pana Ryszarda.
– Badylarska! Gdzie to jest?
– Mniej więcej Włochy – wyjaśnił Witek, wracający z herbatą dla niej. – Albo Ursus, zależy, który numer. Niech to ktoś weźmie ode mnie.
– Pojechałabym tam… – mruknęłam, wzięłam od niego szklankę i postawiłam przed Julitą. Małgosia bez słowa przysunęła ją do siebie.
– Żeby przeszukać jego dom?
– Nie, żeby się z nim zaprzyjaźnić. Jeżeli dostał bez z czerwonym paskiem, z łatwością znajdę z nim wspólny język. Zapalniczki, jeśli ją ma, nawet nie będę kradła, zwyczajnie wymienię na tę pana Mirka. Jeśli pan pozwoli?
Sobiesław nie chciał być niegrzeczny, powstrzymał wzruszenie obydwoma ramionami i wzruszył tylko jednym.
– Jak dla mnie, może ją pani wrzucić do Wisły…
– Co też pan, to pamiątka! – oburzył się Tadzio. – Dwa trupy i do Wisły…?
– To, kto jedzie? I kiedy?
Cztery osoby natychmiast zgłosiły swoje kandydatury. Upierałam się przy sobie ze względu na wspólny język, Małgosia i Julita sprzeczały się o palmę pierwszeństwa z racji winy, Sobiesław czuł się odpowiedzialny za brata. Pan Ryszard siedział cicho, pełen nadziei, że ominie go odnawianie u Pasieczniaków, które pasowało mu akurat jak pięść do nosa, a Witek z góry godził się z decyzją większości. Tadzio z najgłębszym żalem musiał jechał do pracy.
– Ale poczekajcie jeszcze chwilę, bo może ona się znajdzie u tego Szmermela, czy jak mu tam – rzekł na odchodnym. – A, Szrapnel… Pan mówi, że pan się dowie. Nie wiadomo, kto tu z brzega i kto z tym Szrapnelem znajdzie wspólny język…
Wypowiedź przyjęliśmy jako niezwykle rozsądną.
Do Beaty zadzwoniłam natychmiast po ich wyjściu. W domu nikt nie odbierał, komórkę miała wyłączoną. Cholera.
Spać poszłam jako odrażająca świnia.
Afera gospodarcza uwolniła Wólnickiego od przeklętego Szrapnela, którego oddał kolegom z prawdziwą przyjemnością. Jako sprawca zabójstwa odpadał, w niedzielę, bowiem znajdował się w Radomiu, co poświadczyła nawet policja drogowa. Jednakże jego powiązania z denatem istniały, nie bez powodu Szrapnel dzwonił do nieboszczyka jak szaleniec, mógł dużo wiedzieć, w przeciwieństwie do Majchrzyckiej był żywy i zeznania składał, Wólnicki nie wypuścił go zatem z ręki całkowicie. Dwa wydziały wymieniły się informacjami, ponadto w przeszukaniu posiadłości aferzysty uczestniczył człowiek komisarza. Człowiekiem był fotograf, który zgłosił się na ochotnika i uparł przy rozrywce, co Wólnickiego mocno zdziwiło, ale jeszcze mocniej ucieszyło, bo na brak rąk, nóg i głów do pracy cierpiał przez cały czas swojej walki o sukces.
Henia Węzła miał, ale nie udało mu się usiąść na laurach i czuł się coraz bardziej zdenerwowany.
Teraz szukał reumatyka. Do idiotycznych poszukiwań zmusił go olejek kamforowy. Przesłuchany w tej kwestii Szrapnel przysiągł na wszystkie świętości, że reumatyzmu w życiu nie miał, nie ma i mieć nie będzie, tak mu dopomóż Bóg!
Rodzina, całe otoczenie i lekarz domowy potwierdzili, wątroba owszem, ciśnienie też, ale reumatyzm w żadnym wypadku.
Olejku kamforowego od wieków na oczy nie widzieli. I nie wąchali!
W miejscu zamieszkania Szrapnela rzeczywiście po olejku kamforowym nawet śladu nie było. Fotograf potwierdził zeznania, w trakcie przeszukania węszył na prawo i na lewo, ale nic nie poczuł.
Ponadto szukano małpy. Z dobrego serca cała drogówka zgodziła się spoglądać na maskotki w przejeżdżających i zatrzymywanych samochodach, bo co im szkodziło. Jeden rzut oka, nie majątek.
Ponadto Wólnickiemu nosem wyszły wysiłki przy ustalaniu do końca alibi osób, zamieszanych w sprawę. Cykało mu to alibi jak zepsuty zegarek, wymagało potwornych wysiłków, zabierało czas, a w dodatku sam już nie był pewien, czy rzeczywiście warte jest takiej ceny. Gdyby nie to, że w grę wchodziły kobiety, a to naprawdę wyglądało na damską zbrodnię…
Jednakże obie podejrzane baby, okazało się, były widziane.
Tej u wróżki w Aninie przyjrzała się zakochana para, skryta w żywopłocie. Para nie bardzo pchała się do zeznań, młodociany wiek skłaniał ją do tajenia uczuć, co nie przeszkodziło w najmniejszym stopniu oglądaniu facetki, dzwoniącej do furtki i oblatującej dom wróżki dookoła. Żeńska połowa zakochanej pary uczyniła nawet wzgardliwą uwagę, głupia ona musi być, ta jakaś, skoro pcha się do wróżb w tak nieodpowiedni dzień, i lekka sprzeczka na temat niedzieli pozwoliła obydwojgu zapamiętać scenę. Rzecz wyszła na jaw z opóźnieniem i wyłącznie dzięki szkolnym debatom w kwestii czarnej i białej magii, które to debaty wyłowiła w końcu wywiadowczym.
Dama wielce ruchliwa nie wiadomo, dlaczego koniecznie chciała ukryć swój pobyt w miejscach nader kontrastowych, mianowicie najpierw w kościele, a potem w podrzędnej spelunie, gdzie startowało do niej dwóch osobników, bardzo, ale to bardzo nieskłonnych do zwierzeń. Dociśnięci porządniej, zgodnie wyznali, że była, zaloty odrzuciła i z całą pewnością żadnej donicy przy sobie nie miała. Bardziej zrozumiała już wydawała się chęć ominięcia wizyty na samym skraju ulicy Pąchockiej. Udała się tam do pana Mirka, z daleka ujrzała samochody policji i natychmiast uciekła.
Damy, zatem odpadły. Pozostał Majda, który ględził o spacerach dla zdrowia. Niemożliwe, żeby w gęsto zaludnionym mieście, a choćby i na obrzeżach, nikt człowieka nie widział, chyba, że ten człowiek specjalnie skradał się po zakamarkach, co w wykonaniu Majdy wydawało się wątpliwe.
Komisarz znalazł się już prawie na dnie przygnębienia, gotów był wręcz poprzestać na Heniu i zaryzykować potworną kompromitację, gotów był zamknąć także tego śpiącego kretyna, który w końcu nie wiadomo czy na pewno spał, kiedy Kasia Sążnicka w przededniu porodu błysnęła mu nagle niczym gwiazda na firmamencie.
– Znalazłam twój odcisk – oznajmiła przez telefon.
– Chodź i sam zobacz. I pośpiesz się, bo takie mam wrażenie, że jutro już będę nieczynna.
Z niejasnym przekonaniem, iż sam o tym nie wiedząc, ma jakiś nagniotek na którymś palcu u nogi, Wólnicki popędził do Kasi.
– Ty wiesz, dlaczego ja to robię – wyznała na wstępie. – Mówiłam ci, mam słabość do demonicznych i ciekawi mnie osobiście, kto jednego takiego usunął ze świata. Ciągle wracam do tej twojej postrzępionej makulatury, zdaje się, że odwalam za ciebie trzy czwarte roboty, wyniki z laboratorium już prosto do mnie przysyłają, i proszę! Przyjrzyj się.
Wólnicki chciwie przyjrzał się pokrywającej stół dokumentacji. Kasia lubiła porządek, rozłożyła ją na dwie części. Jedna zawierała w sobie zdjęcia wszelkich śladów, znalezionych na miejscu przestępstwa, druga odciski palców wszystkich osób, połapanych przez technika. Mimo oporów, z jakimi przystępował do tej pracy, wykonał ją rzetelnie i systematycznie, z dwojga złego, bowiem wolał już daktyloskopować całe społeczeństwo niż włazić Wólnickiemu na oczy i pod rękę. Zdjęcia były wyraźne, popodpisywane, podzielone na żony, mężów, narzeczonych, wielbicieli i rodziny.
Po stronie przestępczej wyróżniała się samotna podobizna jednego palca, opisana jako jedyny wyraźny ślad linii papilarnych, zdjęty z kawałka donicy fajansowej, rozbitej na głowie ofiary.
Po stronie podejrzanych Kasia równie pięknie ułożyła komplet dziesięciu palców, z których wyróżniła jeden, identyczny z tym z donicy. Powiększenie wykluczało wątpliwości.