Выбрать главу

Spit eksplodował. Wyrwał broń z ręki Jacka i natychmiast, nie zastanawiając się ani sekundy, przyłożył lufę do czoła Jacka.

– Wkurwiasz mnie facet. Coś ci dolega? Przecież tu gdzieś mogą być te kutasy z Black Kings. Powiem ci coś. Jeżeli nie weźmiesz się w garść, to cię zostawię. Rozumiesz? Nigdy bym nie ryzykował mojej czarnej dupy dla ciebie, gdyby nie kazał mi tego Warren.

– Warren? – powtórzył pytająco Jack. Sprawy zbyt się skomplikowały. Ale wierzył w ostrzeżenia Spita, więc nie pytał już o nic. Wiedział, że ma do czynienia z porywczym facetem. Nigdy nie chciałby z nim zadrzeć.

– To idziesz czy nie? – spytał Spit.

– Idę. Zdaję się na ciebie. Wiesz lepiej, co robić w takich sytuacjach.

– Cholerna racja – powiedział Spit i oddając pistolet Jackowi, pchnął go do przodu.

Zatrzymali się przy najbliższej budce telefonicznej. Spit dzwonił do kogoś, a Jack nerwowo rozglądał się dookoła. Nagle wszechobecne na ulicach syreny samochodowe nabrały dla niego nowego znaczenia. Uświadomił sobie, że został przestępcą. Przez lata myślał o sobie jako o ofiarze, a teraz, ni stąd, ni zowąd stał się kryminalistą.

Spit odwiesił słuchawkę i uniósł kciuk. Jack nie miał pojęcia, co ten gest miał oznaczać, ale uśmiechnął się na wszelki wypadek, tym bardziej że jego towarzysz robił wrażenie zadowolonego.

Niecałe piętnaście minut później przy krawężniku zatrzymał się ciemnokasztanowy buick. Rytmiczny łoskot rapu dochodził z wnętrza wozu mimo pozamykanych okien. Spit otworzył tylne drzwi i wymownym gestem nakazał Jackowi wsiąść. Nie podobało mu się to. Zaczynał mieć wrażenie, że całkowicie stracił kontrolę nad zdarzeniami.

Spit raz jeszcze rozejrzał się po okolicy, zanim zajął miejsce obok kierowcy. Samochód oderwał się od krawężnika i pomknął przed siebie.

– Co jest? – zapytał kierowca. Nazywał się David. On także regularnie grywał w kosza.

– Mnóstwo gówna – odparł Spit. Otworzył okno i z hałasem splunął przez nie.

Za każdym razem, gdy z któregoś z głośników wydobywały się głośniejsze dźwięki, Jack wykrzywiał się i kulił. Wyjął spod bluzy pistolet. Trzymanie go blisko ciała wywoływało nieprzyjemne uczucie.

– Co mam z tym zrobić? – zapytał Spita. Musiał mówić bardzo głośno, żeby pokonać wszechobecną muzykę.

Spit obrócił się i wziął broń. David na jej widok aż gwizdnął z zachwytu.

– Nówka – skomentował.

Jechali w milczeniu na Sto Szóstą, a następnie skręcili w prawo. David zatrzymał się naprzeciwko boiska. Ciągle trwały rozgrywki.

– Poczekaj tu – polecił Spit. Wysiadł z samochodu i skierował się w stronę boiska.

Jack obserwował Spita, który podszedł do bocznej linii i przyglądał się przez chwilę graczom. Jacka kusiło, aby zapytać Davida, o co w tym wszystkim chodzi, ale intuicja podpowiadała mu, żeby siedzieć cicho. W końcu Spit zwrócił uwagę Warrena i ten zatrzymał grę.

Po krótkiej rozmowie, w czasie której Spit oddał Warrenowi portfel Reginalda, obaj podeszli do samochodu Davida. Kierowca otworzył okno. Warren schylił się, wsunął głowę do środka i spojrzał na Jacka.

– Co ty, do diabła, wyprawiasz? – zapytał zły.

– Nic. Jestem ofiarą – stwierdził Jack. – Nie rozumiem, dlaczego się na mnie wściekasz.

Warren nie odpowiedział. Oblizał jedynie spierzchnięte wargi, zastanawiając się, co zrobić dalej. Pot spływał mu strużkami po czole. Nagle wyprostował się i otworzył drzwi od strony Jacka.

– Wysiadaj. Musimy pogadać. Idziemy do ciebie.

Jack posłusznie wysiadł z auta. Spróbował spojrzeć w oczy Warrenowi, ale ten skutecznie uniknął jego wzroku. Przeszedł przez ulicę, a Jack podążył za nim. Spit szedł obok Jacka.

Po schodach weszli w milczeniu.

– Masz coś do picia? – zapytał Warren zaraz po wejściu do mieszkania.

– Gatorade albo piwo – odparł gospodarz, otwierając równocześnie lodówkę.

– Gatorade – powiedział Warren. Podszedł do tapczanu i ciężko usiadł.

Spit wybrał piwo.

Jack podał napoje i usiadł na krześle naprzeciwko kanapy. Spit przysiadł na biurku.

– Chcę wiedzieć, co tu jest grane – odezwał się Warren.

– To tak jak ja – odparł Jack.

– Nie wciskaj mi tu żadnego gówna. Jak na razie nie byłeś ze mną szczery.

– Co masz na myśli?

– W sobotę zapytałeś mnie o Black Kings. Powiedziałeś, że po prostu jesteś ciekawy. A dzisiaj jeden z tych skurwieli chciał cię zdmuchnąć. Wiem co nieco o tych gnojkach. Od dawna siedzą w prochach. Łapiesz, co mówię? Chcę, żebyś wiedział, że jeżeli wplątałeś się w takie interesy, to nie chcę cię widzieć w mojej okolicy. Jasno się wyrażam?

Jack parsknął krótkim śmiechem.

– I to po to tu przyszliśmy? Sądzisz, że handluję narkotykami?

– Słuchaj, doktorku. Jesteś dziwak. Nigdy nie zrozumiem, dlaczego tu mieszkasz. Ale wszystko jest okay, dopóki nie psujesz stosunków w okolicy. Jeżeli jesteś tu z powodu prochów, to powinieneś szybko przemyśleć swoją sytuację.

Jack chrząknął. Przyznał się Warrenowi, że rzeczywiście nie był z nim szczery, kiedy pytał o Black Kings. Opowiedział o napaści, wyznając równocześnie, że dotyczyło to jego spraw zawodowych, których sam do końca nie rozumie.

– I na pewno nie handlujesz prochami? – zapytał raz jeszcze Warren. Spoglądał na Jacka z ukosa, ale wnikliwie. – No bo jeżeli i tym razem nie jesteś ze mną szczery, to staniesz się mniej warty niż gówno na chodniku.

– Jestem całkowicie szczery – zapewnił go Jack.

– W takim razie jesteś szczęściarzem. Gdyby David i Spit nie rozpoznali tego gogusia w camaro, byłbyś teraz historią. Spit powiedział, że miał zamiar cię załatwić.

Jack spojrzał na Spita.

– Jestem ci wielce zobowiązany.

– Nic wielkiego, człowieku. Ten sukinsyn był tak nabuzowany na ciebie, że w ogóle się nie oglądał za siebie. Siedzieliśmy mu na ogonie od samej Sto Szóstej.

Jack podrapał się w głowę i westchnął. Dopiero teraz zaczął się uspokajać.

– Co za wieczór. A jeszcze się nie skończył. Musimy zawiadomić policję.

– Gówno musimy – odpowiedział znowu zły Warren. – Nikt nie zamierza iść na policję.

– Ale ktoś został zabity. Może dwie osoby lub nawet trzy, licząc tych bezdomnych – upierał się Jack.

– Będą cztery, jeśli spróbujesz pójść – ostrzegł Warren. – Doktorku, nie mieszaj się do spraw gangów, a to stało się taką sprawą. Ten Reginald zdawał sobie sprawę, że nie jest tu mile widziany. Nie możemy pozwolić, żeby wydawało im się, że mogą tu przyjechać i załatwić kogoś na naszym terenie, nawet jeśli to tylko ty. Następnym razem uziemią któregoś z naszych. Zostaw to swojemu biegowi. Policja nawet palcem nie kiwnie. Są szczęśliwi, kiedy czarni wybijają się nawzajem. Sprowadziłbyś tylko kłopoty na siebie i na nas, no i jeżeli pójdziesz na policję, nie jesteśmy dłużej przyjaciółmi. W żadnym razie.

– Ale opuszczenie miejsca przestępstwa jest… – zaczął Jack.

– Tak, wiem – przerwał mu Warren. – Jest również przestępstwem. Ale kogo to obchodzi? Pozwól, że jeszcze coś ci powiem. Ciągle masz problem. Jeżeli Black Kings chcą twojej głowy, to lepiej, żebyś z nami trzymał, bo tylko my potrafimy utrzymać cię przy życiu. Gliny na pewno nie, możesz mi wierzyć.

Jack chciał coś odpowiedzieć, ale zrezygnował ostatecznie. Z całą swoją wiedzą o nowojorskich gangach zdawał sobie sprawę, że Warren ma rację. Jeżeli Black Kings chcą go zabić, a chcą bez wątpienia – po śmierci Reginalda pewnie bardziej niż przedtem – policja nie miała żadnej szansy na chronienie go przez dwadzieścia cztery godziny.