Выбрать главу

Przez chwilę w sali autopsyjnej zaległa martwa cisza. Ani Laurie, ani Chet nie wiedzieli, co powiedzieć. Ton Jacka wprawił ich w zakłopotanie, tym bardziej że znali wybuchowy temperament Calvina.

– Zręczna odpowiedź – odezwał się wreszcie Calvin. – Jest pan całkiem dobry w dwuznacznikach. Muszę to przyznać. Kto wie, może to część szkolenia na Środkowym Wschodzie.

Laurie i Chet uśmiechnęli się nerwowo.

– No dobra, panie mądry. Ile jest pan gotów postawić na tę swoją dżumę? – ciągnął Calvin.

– Nie miałem pojęcia, że obstawianie diagnoz to tutejszy zwyczaj.

– Nie, na co dzień nie uprawiamy tu hazardu, ale jeśli ktoś stawia w diagnozie na dżumę, można się zabawić. Dziesięć dolców. Co pan na to?

– Na tyle mogę sobie pozwolić.

– Świetnie – uznał Calvin. – To mamy to z głowy. Gdzie jest Paul Plodgett i ten postrzelony z World Trade Center?

– Szósty stół – poinformowała szefa Laurie.

Calvin zakołysał się ciężko i odszedł do wskazanego stołu. Przez moment wszyscy patrzyli za nim. Ciszę przerwała Laurie.

– Dlaczego próbowałeś go prowokować? Nie rozumiem. Sam sobie utrudniasz życie.

– Nic na to nie poradzę. Ale przecież to on mnie prowokował!

– Tak, ale on jest zastępcą szefa i to jego święte prawo -wtrącił Chet. – A poza tym to ty nakręciłeś całą tę historię z dżumą. Bez wątpienia nie znalazłaby się na pierwszym miejscu mojej listy.

– Jesteś pewny? – zapytał Jack. – Spójrz na jego czarne palce u dłoni i stóp. Przypomnij sobie, że w czternastym wieku nazywano to czarną śmiercią.

– Wiele chorób wywołuje podobne stany zakrzepowe – stwierdził Chet.

– Prawda – przyznał Jack. – Dlatego omal nie powiedziałem tularemia.

– Więc dlaczego nie powiedziałeś? – zdziwiona zapytała Laurie. Według niej tularemia była równie nieprawdopodobna.

– Pomyślałem, że dżuma brzmi lepiej. Bardziej dramatycznie.

– Nigdy nie wiem, kiedy jesteś poważny – przyznała zbita z tropu Laurie.

– A to dopiero, ja czuję dokładnie to samo.

Zdezorientowana Laurie pokręciła tylko głową. Czasami trudno było poważnie rozmawiać z Jackiem.

– Nieważne – odezwała się. – Skończyłeś z Nodelmanem? Jeżeli tak, mam dla ciebie inną sprawę.

– Jeszcze nie zbadałem mózgu – stwierdził Jack.

– Więc zbadaj – powiedziała i odeszła do trzeciego stołu, by dokończyć swoją pracę.

Rozdział 2

Środa, godzina 9.45, 20 marca 1996 roku

Nowy Jork

Teresa Hagen zatrzymała się nagle i spojrzała na zamknięte drzwi do,,chaty", jak nazywano główny pokój konferencyjny. Nazwano go tak dlatego, że jego wnętrze było wierną kopią chaty Taylora Heatha, zbudowanej w dzikich ostępach północnego New Hampshire nad jeziorem Squam. Taylor Heath był dyrektorem wykonawczym świetnej, dynamicznej firmy reklamowej Willow i Heath, która zamierzała przewietrzyć zatęchłą atmosferę wielkiego świata reklam.

Gdy upewniła się, że nie jest obserwowana, zbliżyła się do drzwi i przyłożyła do nich ucho. Usłyszała głosy.

Z bijącym mocno sercem pobiegła korytarzem do swojego biura. Taka już była – niewiele wystarczało, aby wpadła w popłoch. Posiedziała w pokoju pięć minut, ale serce nadal łomotało z podniecenia. Nie podobało jej się, że w "chacie" trwa spotkanie, o którym nic nie wie. Osoba na jej stanowisku, a była przecież dyrektorem działu reklamy, musi wiedzieć, co się dookoła dzieje. Tak czuła.

Kłopot polegał zaś na tym, że działo się wyjątkowo dużo. Taylor Heath zaszokował wszystkich, oświadczając w zeszłym miesiącu, że rezygnuje ze swojego stanowiska i desygnował na nie Briana Wilsona, dotychczasowego prezesa. A to stawiało wielki znak zapytania w kwestii następstwa po Wilsonie. Teresa miała szansę na awans. To nie ulegało wątpliwości. Ale także Robert Barker, dyrektor działu finansowego. A oprócz nich, co było najbardziej niepokojące, Taylor mógł przecież sprowadzić kogoś z zewnątrz.

Teresa zdjęła płaszcz i powiesiła w szafie. Jej sekretarka, Marsha Devons, rozmawiała przez telefon z drugiego pokoju, Teresa rzuciła się więc do swojego biurka w poszukiwaniu jakiejś notatki, czegokolwiek, choćby sugestii, która poszerzyłaby jej wiedzę. Nie znalazła jednak niczego poza stosem kartek z chaotycznie zanotowanymi informacjami.

– W "chacie" jest narada – zawołała Marsha, odłożywszy słuchawkę.

Stanęła w drzwiach. Była małą kobietą o kruczoczarnych włosach. Teresa ceniła ją za inteligencję, kompetencję i intuicję, czyli za to, czego brakowało czterem poprzednim sekretarkom. Teresa postępowała ze swoimi podwładnymi bez skrupułów, oczekiwała od nich zaangażowania i osiągnięć równych własnym.

– Dlaczego nie zadzwoniłaś do mnie? – zapytała Teresa.

– Dzwoniłam, ale już pani nie było – usprawiedliwiła się sekretarka.

– Kto jest na spotkaniu? – warknęła Teresa.

– Zadzwoniła sekretarka pana Heatha. Nie powiedziała, kto został zaproszony, tylko że panią również proszą o przybycie – wyjaśniała Marsha.

– Czy zdradziła choć słowem, czego dotyczy spotkanie?

– Nie – odpowiedziała krótko sekretarka.

– Kiedy się zaczęło?

– Telefon był o dziewiątej.

Teresa chwyciła za słuchawkę i wystukała numer Colleen Andersen. Colleen była najbardziej zaufanym kierownikiem artystycznym Teresy. Kierowała zespołem realizującym zamówienie National Health Care.

– Wiesz coś o spotkaniu w "chacie"? – zapytała Teresa natychmiast, gdy Colleen zgłosiła się po drugiej stronie.

Nic nie wiedziała, poza tym że się odbywa.

– Cholera! – zaklęła Teresa, odkładając słuchawkę.

– Czy coś się stało? – zapytała zaniepokojona Marsha.

– Jeżeli przez cały ten czas jest tam Robert Barker, to mamy problem. Ten kutas nie odpuści żadnej okazji, żeby mi dołożyć.

Jeszcze raz połączyła się z Colleen.

– Na jakim etapie jest Health Care? Mamy jakieś projekty, cokolwiek, co mogłabym im pokazać?

– Obawiam się, że nie. Robiliśmy burzę mózgów, ale nie mamy nic świeżego, nic takiego, o co ci chodzi. Czekam na jakiś przebłysk geniuszu.

– Jasne, popędź zespół – poleciła Teresa. – Mam niewyraźne przeczucie, że Health Care jest moją najsłabszą stroną.

– Zapewniam cię, że nikt tu nie przysypia – stwierdziła Colleen. – Ręczę za to.

Teresa odłożyła słuchawkę bez pożegnania. Złapała kosmetyczkę i pobiegła korytarzem do toalety. Stanęła przed lustrem i przyjrzała się wysoko upiętym lokom przypominającym węże na głowie Meduzy. Szybkimi ruchami poprawiła fryzurę, a szminką zrobiła sobie lekkie rumieńce.

Wracając, podtrzymywała się na duchu. Na szczęście włożyła dzisiaj jedną ze swoich ulubionych sukienek. Granatowa gabardyna, naprawdę obcisła, opinała jej zgrabną sylwetkę niczym druga skóra.

Zadowolona z wyglądu pobiegła pod drzwi "chaty". Wzięła głęboki oddech, nacisnęła klamkę i weszła do środka.

– Ach, panna Hagen – odezwał się Brian Wilson, spoglądając równocześnie na zegarek. Siedział u szczytu grubo ciosanego stołu, który wypełniał cały pokój. – Widzę, że udzieliła sobie pani godzinnego kredytu.

Brian był niskim, łysiejącym mężczyzną. Beznadziejnie próbował kamuflować łysinę, zaczesując włosy z jednej strony głowy na drugą. Jak zwykle ubrany był w białą koszulę i krawat poluzowany pod szyją, co dawało mu wygląd zabieganego redaktora naczelnego popołudniówki. Uzupełnienie jego dziennikarskiego wizerunku stanowiły rękawy podwinięte powyżej łokci, a za prawym uchem nosił zatknięty żółty ołówek.

Pomijając ciętą uwagę, Teresa lubiła i szanowała Briana. Był sprawnym administratorem. Co prawda miał swój osobliwy, nierzadko niegrzeczny styl, ale był równie wymagający wobec siebie, jak wobec innych.