– To sprawa osobista.
– Może zechciałby mi pan o tym opowiedzieć – zachęcił do zwierzeń poirytowany Bingham.
– Raczej nie, to długa historia.
– Rób pan, jak uważasz – odparł rozzłoszczony. – Nie zamierzam jednak tolerować pańskich wycieczek do szpitala, machania ludziom przed nosem legitymacją służbową, a wszystko po to, aby urządzić wendetę. To skandaliczne nadużywanie autorytetu służbowego.
– Myślałem, że jesteśmy upoważnieni do wmieszania się w każdą sprawę, która może dotyczyć zdrowia obywateli. A przypadek dżumy z pewnością mieści się w tej rubryce.
– Rzeczywiście – przesylabizował Bingham. – Ale pan musiał zaalarmować pełnomocnika rządu do spraw zdrowia, ten z kolei Miejską Radę Zdrowia, która natychmiast przysłała głównego specjalistę epidemiologa. Nie było żadnego powodu, żeby tam jechać i ściągać na nas dalsze kłopoty.
– A jakie to kłopoty ściągnąłem? – zapytał zaciekawiony Jack.
– Udało się panu zirytować szefa szpitala i miejskiego epidemiologa – warknął Bingham. – Obaj byli wystarczająco wściekli, by złożyć oficjalne protesty. Szef szpitala dzwonił do burmistrza, a epidemiolog do pełnomocnika. Obydwaj są w pewnym sensie moimi przełożonymi. Nie byli zadowoleni i dali mi to do zrozumienia.
– Chciałem jedynie być pomocny – niewinnym głosem oznajmił Jack.
– Proszę mi zrobić przysługę i nie być więcej pomocnym -warknął Bingham. – Zamiast tego proszę zostać na miejscu i wykonywać pracę, do której został pan zatrudniony. Calvin poinformował mnie, że czeka na pana wiele spraw.
– Czy to wszystko? – zapytał Jack, kiedy Bingham skończył.
– Na razie – odparł szef.
Jack wstał i skierował się do drzwi.
– I jeszcze jedno – dodał Bingham. – Proszę pamiętać, że przez pierwszy rok jest pan tylko na stażu.
– Zapamiętam – odpowiedział Jack.
Wyszedł z gabinetu, bez słowa minął sekretarkę i skierował się do gabinetu Calvina. Drzwi zastał uchylone. Calvin zajęty był przy mikroskopie.
– Przepraszam – Jack zwrócił na siebie uwagę. – Podobno szukał mnie pan.
Calvin odwrócił się.
– Rozmawiał już pan z szefem? – zapytał stłumionym głosem.
– Właśnie od niego wyszedłem – wyjaśnił. – Zainteresowanie, jakie towarzyszy mojej osobie, budzi zaufanie do tej instytucji i uspokaja mnie co do przyszłości.
– Daj pan sobie spokój z tym wymądrzaniem – przerwał Calvin. – Co powiedział doktor Bingham?
Jack powtórzył słowa szefa, a na koniec dodał, że Bingham przypomniał mu o rocznym stażu.
– Cholernie jasno powiedziane – zauważył Calvin. – Lepiej, kolego, żebyś się utemperował albo będziesz szukał pracy.
– Póki co mam jedną sprawę – odparł Jack.
– Co znowu? – zapytał Calvin.
– Jest mi pan winien dziesięć dolarów.
Calvin wybałuszył oczy, zdziwiony, iż w tych okolicznościach Jack ośmiela się jeszcze mówić o pieniądzach. Koniec końców, nie pozostało mu nic innego, jak sięgnąć do kieszeni po portfel i wyjąć z niego dziesięć dolarów.
– Jeszcze sobie to odbiorę – zapowiedział złowieszczo, wręczając banknot Jackowi.
– Bez wątpienia – odpowiedział Jack, chowając pieniądze.
Z pieniędzmi w kieszeni, w dobrym nastroju Jack wrócił do siebie. Gdy wszedł do pokoju, zaskoczył go widok Laurie opartej o biurko Cheta. Oboje spoglądali na niego z wyrazem oczekiwania na twarzy.
– No i? – zapytał Chet.
– No i co? – odpowiedział pytaniem Jack. Przecisnął się obok Laurie i usiadł na swoim miejscu.
– Ciągle jeszcze tu pracujesz? – zapytał wprost Chet.
– Na to wygląda – odparł, sięgając po raporty leżące w przegródce na jego biurku.
– Lepiej bądź ostrożny – poradziła Laurie i ruszyła do drzwi. Przed wyjściem rzuciła jeszcze: – Z wielką przyjemnością cię wyleją.
– O czym przypomniał mi Bingham – zakończył Jack.
Laurie odwróciła się i wyznała:
– Mnie też omal nie wyrzucili.
Jack podniósł głowę znad papierów.
– Jak to?
– To musiało mieć coś wspólnego z przypadkami przedawkowania, o których wspomniałam rano. Gdy poszłam ich śladem, zdenerwowałam Binghama.
– Czy to część owej długiej historii? – spytał Jack.
– Owszem. Znalazłam się wtedy jedną nogą na bruku. Wszystko dlatego, że nie wzięłam poważnie ostrzeżeń Binghama. Nie popełnij tego samego błędu.
Gdy tylko Laurie wyszła, Jack powtórzył Chetowi wszystko, także o skargach do burmistrza i pełnomocnika i ich pretensjach do Binghama.
– Skargi były skierowane pod twoim adresem?
– Najwyraźniej, a ja tylko starałem się być dobrym Samarytaninem.
– Na miłość boską, coś ty znowu zrobił?
– Po prostu zachowałem się z wrodzoną dyplomacją. Zadawałem pytania i udzielałem rad.
– Jesteś kompletnym wariatem – stwierdził z przekonaniem Chet. – Niemal pozwalasz, żeby wyrzucili cię z pracy i dlaczego? Co chcesz udowodnić?
– Niczego nie chcę udowadniać.
– Nie rozumiem cię.
– To dość powszechna opinia – odpowiedział Jack.
– Wiem o tobie jedynie, że w poprzednim życiu byłeś okulistą, a teraz mieszkasz w Harlemie, żeby grać na ulicy w kosza. Co robisz poza tym?
– To chyba wszystko. Nie licząc pracy tutaj.
– Co robisz, żeby się rozerwać? Jak wygląda twoje życie towarzyskie? Nie zamierzam być wścibski, ale masz jakąś przyjaciółkę?
– Nie, właściwie nie.
– Jesteś gejem?
– Stanowczo nie. Na razie jestem, jakby to powiedzieć, poza obiegiem.
– No to nic dziwnego, że zachowujesz się tak dziwacznie. Coś ci powiem. Wyskoczymy sobie dziś wieczorem. Zjemy kolację, wypijemy po kilka drinków. Niedaleko mnie jest całkiem przyjemna knajpka. Będziemy mieli okazję pogadać.
– Nie bardzo lubię rozmawiać o sobie.
– Jasne. Nie będziesz musiał nic mówić. Ale i tak wyskoczymy. Zdaje się, że potrzebujesz normalnych kontaktów z ludźmi.
– A co to znaczy normalne? – zapytał Jack.
Rozdział 9
Środa, godzina 22.15, 20 marca 1996 roku
Chet okazał się niezwykle rezolutny. Na każdy argument odpowiadał celnie i upierał się przy wspólnej kolacji. W końcu Jack poddał się i tuż przed ósmą jechał na rowerze przez Central Park do włoskiej restauracji na Drugiej Avenue na spotkanie z przyjacielem.
Po kolacji Chet równie uparcie nakłaniał Jacka do wypicia kilku drinków. Za kolację zapłacił Chet, Jack czuł się więc zobowiązany i zgodził się w końcu na ciąg dalszy wieczoru. Ale gdy znaleźli się na schodach prowadzących do baru, Jack nabrał wątpliwości, czy dobrze robi. Przez ostatnie kilka lat codziennie kładł się spać o dziesiątej i wstawał o piątej. Piętnaście po dziesiątej po wypiciu połowy butelki wina czuł, że zaraz padnie.
– Nie jestem pewien, czy nadaję się do tego – odezwał się do Cheta.
– Jesteśmy przecież na miejscu – zaczął narzekać Chet. – Dalej, właź. Wypijemy chociaż po piwku.
Jack cofnął się, chcąc przeczytać nazwę baru. Niczego takiego nie dostrzegł.
– Jak się nazywa to miejsce? – zapytał Cheta.
– Auction House – odparł kolega. – Ładuj tyłek do środka. – Otworzył Jackowi drzwi.
Wnętrze w nieokreślony sposób przypominało Jackowi pokój dzienny jego babci z Des Moines w Iowa, jedynie mahoniowy bar nie pasował do wspomnień. Wyposażenie stanowiło dziwną mieszaninę mebli z czasów wiktoriańskich, na oknach wisiały długie kotary. Wysoki sufit ozdobiony był pokolorowaną w jaskrawe barwy wytłaczaną ocynkowaną blachą.
– Może siądziemy, co? – zaproponował Chet. Wskazał na stolik pod oknem z widokiem na Osiemdziesiątą Dziewiątą Ulicę.
Jack zgodził się. Z miejsca, w którym usiadł, miał dobry widok na salę. Teraz dopiero zauważył, że podłogę zrobiono z polakierowanych desek, co nie było często spotykane w barach. W środku znajdowało się około pięćdziesięciu osób, część gości stała przy barze, część siedziała na wysokich stołkach. Wszyscy dobrze ubrani, wyglądali na przedstawicieli klasy średniej. W całym towarzystwie ani jedna osoba nie nosiła na głowie baseballówki. Kobiet było mniej więcej tyle samo co mężczyzn.
Jack w myślach przyznał, że może Chet miał rację, namawiając go na mały wypad. Od lat nie przebywał w "normalnym" środowisku. Może to wyjdzie mu na dobre. Powoli stawał się samotnikiem dźwigającym swój krzyż. Ciekawiło go, o czym romawiają ci ludzie. Docierał do niego gwar rozmów, niezrozumiały, bełkotliwy szum.