Potem Helen wyjęła z torebki szczotkę do włosów, otworzyła szafkę, spojrzała w lustro zawieszone na wewnętrznej stronie drzwi i przeczesała kilka razy włosy. Gdy uznała, że wygląda dobrze, udała się do gabinetu Roberta Barkera.
– Masz minutkę? – zapytała, stając w drzwiach.
– Dla ciebie nawet cały dzień – odparł szarmancko Robert i oparł się wygodnie w fotelu.
Helen weszła do gabinetu. Kiedy odwróciła się, aby zamknąć za sobą drzwi, Robert szybkim ruchem zdjął z biurka fotografię żony i wsunął ją do szuflady. Srogie spojrzenie małżonki zawsze wzbudzało w nim poczucie winy, kiedy zjawiała się Helen.
– Przed chwilą miałam gościa – oznajmiła Helen bez dalszych wstępów. Swoim zwyczajem usiadła na oparciu jednego z dwóch krzeseł stojących przed biurkiem Roberta i skrzyżowała nogi.
Robert czuł jak jego puls przyspiesza, a na czole pojawiają się kropelki potu. Z miejsca, w którym siedział, krótka spódniczka Helen odsłaniała przed nim nie kończące się uda.
– Zjawiła się nasza pani dyrektor działu reklamy – ciągnęła Helen. Miała pełną świadomość efektu, jaki wywołuje na szefie i pochlebiało jej to. – Prosiła, żebym zdobyła dla niej pewne informacje.
– Jakie informacje? – zapytał Robert. Nie poruszył nawet oczami, nie mrugnął powieką. Był jak zahipnotyzowany.
Wyjaśniła, o co chodzi, streściła też rozmowę sprzed paru minut i opowiedziała o epidemii dżumy. Robert siedział dłuższą chwilę w milczeniu. Helen wstała, wyrywając tym szefa z transu.
– Próbowałam jej powiedzieć, żeby nie wykorzystywała tej sytuacji – dodała Helen – ale upiera się, że to zadziała.
– Może nie powinnaś była jej zniechęcać – odparł Robert. Rozpiął kołnierzyk pod szyją i głęboko wciągnął powietrze.
– Ale to obrzydliwy pomysł. Trudno mi sobie wyobrazić coś bardziej niesmacznego – upierała się.
– No właśnie – zgodził się Robert. – O tym myślę. Niech zaproponuje jakąś niesmaczną kampanię reklamową.
– Rozumiem. Nie pomyślałam o tym w ten sposób.
– Oczywiście, że nie pomyślałaś. Nie jesteś jeszcze tak podstępna jak ja. Ale szybko się uczysz. Kłopot z tym pomysłem polega na tym, że może się on okazać całkiem dobry. Kto wie, może to jest dobry sposób na wyraźne zaznaczenie różnicy między National Health a AmeriCare.
– Zawsze mogę jej powiedzieć, że informacje są nie do zdobycia. Prawdę powiedziawszy i tak może się zdarzyć.
– Kłamstwo jest ryzykowne – stwierdził Robert. – A jeżeli ona już zdobyła informacje i sprawdza, czy jesteśmy wobec niej uczciwi? Nie, wykorzystaj swoje źródło i znajdź dla niej, co możesz. Ale poinformujesz mnie, co ustaliłaś i co przekazałaś Teresie Hagen. Chcę być zawsze o krok przed nią.
Rozdział 14
Czwartek, godzina 12.00, 21 marca 1996 roku
– Cześć, jak samopoczucie? – przywitał kolegę Chet, kiedy Jack wszedł do ich wspólnego pokoju i rzucił na biurko kilka teczek.
– Nie mogłoby być lepsze – odpowiedział Jack.
Czwartek był dla Cheta dniem papierkowym. Nie schodził do sali autopsyjnej, lecz siedział przy biurku i wypełniał zaległą dokumentację. Właściwie lekarze patolodzy wykonywali autopsje tylko przez trzy dni w tygodniu. Pozostałe dni wykorzystywali na opracowanie pełnej dokumentacji zbadanych przypadków. Zawsze było mnóstwo dokumentów z wydziału dochodzeniowego, z laboratorium, ze szpitali i od lekarzy rodzinnych, w końcu z policji. Do tego lekarze musieli przeglądać preparaty mikroskopowe przygotowywane do każdego przypadku przez laboratorium histologiczne.
Jack usiadł i odepchnął na bok część papierów od dawna zalegających biurko, żeby zrobić nieco miejsca do pracy.
– Dobrze się czułeś rano? – zapytał Chet.
– Troszkę mnie trzęsło – przyznał Jack. Wydobył aparat telefoniczny spod sterty raportów laboratoryjnych i otworzył pierwszą z przyniesionych przed chwilą teczek. Zaczął przeglądać jej zawartość. – A ty?
– Świetnie. No aleja przywykłem do odrobiny wina i czegoś tam jeszcze. A poza tym wspomnienie tych kurczaczków pomaga, szczególnie Colleen. Wieczór jest aktualny, co?
– Chciałem o tym porozmawiać.
– Obiecałeś – przypomniał Chet.
– Właściwie to nie obiecałem – uznał Jack.
– No co ty – prosząco zaczął Chet. – Nie załamuj mnie. Będą czekały na nas. Mogą sobie pójść, jak pokażę się sam.
Jack wnikliwie przyjrzał się koledze zza biurka.
– Nie rób mi tego. Proszę! – nalegał Chet.
– Niech tam, w porządku – zgodził się niechętnie Jack. – Tylko ten raz. Szczerze powiedziawszy, nie wiem, do czego mnie potrzebujesz. Sam doskonale dajesz sobie radę.
– Dzięki, chłopie. Jestem twoim dłużnikiem.
Jack znalazł kartę identyfikacyjną z numerami telefonów do Maurice'a Harda, męża Susanne. Były dwa, do biura i domowy. Zadzwonił do domu.
– Do kogo dzwonisz?
– Jesteś wścibskim sukinsynem – zażartował Jack.
– Muszę cię kontrolować, żebyś przypadkiem sam się nie wyrzucił z roboty.
– Dzwonię do męża kolejnej ofiary naszej dziwnej infekcji. Właśnie wykonałem badania i jestem w kropce. Z klinicznego punktu widzenia wygląda na dżumę, ale nie wierzę, że to dżuma.
Słuchawkę podniosła gosposia. Poproszona o przywołanie pana Harda, poinformowała, że Hard jest w pracy. Jack zadzwonił pod drugi numer. Tym razem odebrała sekretarka. Wyjaśnił, kim jest, i połączyła go.
– Jestem zaskoczony – powiedział do Cheta, zasłaniając dłonią słuchawkę. – Facetowi dopiero co zmarła żona, a on siedzi w biurze. To jest możliwe tylko w Ameryce!
Maurice Hard w końcu się zgłosił. Głos miał napięty. Bez wątpienia ten człowiek znajdował się w głębokim stresie. Jack uważał, że mógłby powiedzieć coś o swych uczuciach, o tym, jak mu przykro, czy coś podobnego, lecz coś go powstrzymało. Zamiast tego jeszcze raz się przedstawił, wyjaśnił, kim jest i po co dzwoni.
– Czy nie powinienem przedtem porozumieć się ze swoim prawnikiem? – zapytał Maurice.
– Prawnikiem? A dlaczego z prawnikiem?
– Rodzina mojej żony snuje dziwaczne przypuszczenia. Uważają, że miałem coś wspólnego ze śmiercią żony. Są szaleni. Bogaci, ale kompletnie szaleni. Mieliśmy z Susanne lepsze i gorsze dni, ale nigdy nie skrzywdzilibyśmy się nawzajem w żaden sposób.
– Czy nie wiedzą, że pańska żona zmarła na śmiertelną chorobę, którą się zaraziła w szpitalu? – zapytał zaskoczony przebiegiem rozmowy Jack.
– Starałem się im to wyjaśnić.
– Naprawdę nie wiem, co powiedzieć. Nie do mnie należy udzielanie panu rady w sprawie prawnego zabezpieczenia.
– A niech tam, niech pan zadaje te swoje pytania – zgodził się Maurice Hard. – Nie wydaje mi się, żeby to miało sprawiać jakąś różnicę. Ale proszę pozwolić, że ja pierwszy o coś pana zapytam. Czy to była dżuma?
– To jeszcze nie jest przesądzone. Obiecuję, że jak tylko się upewnimy, przedzwonię do pana.
– Byłbym bardzo zobowiązany. No więc, co chciałby pan wiedzieć?
– Wiem, że ma pan psa. Czy jest zdrowy?
– Jak na siedemnastoletniego psa to jest zdrowy.
– Proponowałbym panu, aby zabrał go pan do weterynarza i kazał zbadać, wyjaśniając, że pańska żona zmarła na bardzo groźną chorobę zakaźną. Chciałbym mieć pewność, że cokolwiek to jest, pies nie jest nosicielem.
– A mogłoby tak być? – zapytał zaniepokojony Maurice.
– Możliwość jest niewielka, ale istnieje – odpowiedział Jack.
– Dlaczego nie powiedzieli mi o tym w szpitalu? – zapytał Maurice Hard.
– Na to nie umiem panu odpowiedzieć. Jednak przypuszczam, że wspomnieli, iż powinien pan brać antybiotyki?
– Tak, już zacząłem. Ale ta sprawa z psem wytrąciła mnie z równowagi. Powinni powiedzieć.
– Jest jeszcze sprawa podróżowania – powiedział Jack. – Jak zostałem poinformowany, pańska żona nie odbywała ostatnio żadnych podróży, prawda?
– Owszem – przytaknął Maurice. – Źle się czuła w ciąży, głównie z powodu chorego kręgosłupa. Nie wyjeżdżaliśmy nigdzie z wyjątkiem wycieczki do naszego domku w Connecticut.
– Kiedy byliście tam państwo ostatni raz?
– Jakieś półtora tygodnia temu. Lubiła tam przebywać.
– To wiejska posiadłość?
– Siedemdziesiąt akrów pól i las – wyjaśnił z dumą Maurice. – Piękny zakątek. Mamy nawet własny staw.
– Czy pańska żona wychodziła na spacery do lasu?